Wiadomości

Tajemniczy Wrocław: Wrocławska Madonna cz.1

2013-06-01, Autor: Jolanta Maria Kaleta
Na łamach naszego portalu rozpoczynamy nowy cykl pod tytułem Tajemniczy Wrocław. Będziemy w nim publikować fragmenty powieści znanej wrocławskiej pisarki - Jolanty Marii Kalety. Począwszy od 1 czerwca przez kolejne tygodnie można będzie na naszej stronie w każdą sobotę śledzić losy bohaterów "Wrocławskiej Madonny". Dziś pierwsza część trzymającej w napięciu powieści, której tłem jest stolica Dolnego Śląska.

Reklama

Kustosz Muzeum Archidiecezjalnego, ksiądz Walerian Łukasik wyjął z szuflady biurka stojącego w jego gabinecie, w budynku muzeum przy ulicy Kanonia na Ostrowie Tumskim, nożyk do papieru. Srebrny, z pięknie toczoną rączką i wygrawerowaną łacińską sentencją na ostrzu. Zanim użył go do rozcięcia białej, eleganckiej koperty, chwilę kontemplował jego urodę. Po czym wzrok przeniósł na list, który wraz z poranną pocztą siostra Józefa położyła na jego biurku. Znaczek przedstawiał Wieżę Eiffla.

 

- Z Francji… – zadziwił się. – Nie przypominam sobie, żebyśmy z kimś świeckim w tym kraju utrzymywali stosunki.

 

Jednym, szybkim ruchem rozciął kopertę i wyjął list. Był napisany na jasnobłękitnym firmowym papierze instytucji Larusse w Paryżu. Tak przynajmniej wynikało z granatowych liter w nagłówku pisma. To znane, francuskie wydawnictwo zwracało się z prośbą do Muzeum o nadesłanie kolorowej fotografii znajdującego się w zbiorach kurii obrazu Łukasza Cranacha „Madonna Pod Palmami”. Przygotowują do druku album i jest ona im niezbędna.

 

Ksiądz Walerian westchnął głęboko. Dopiero co zjadł obiad, a obraz wisiał w prywatnej kaplicy jego ekscelencji arcybiskupa. Wiodły do niej dwa długie korytarze i dość strome schodki. Zamknął starannie drzwi na klucz, swoim zwyczajem splótł dłonie za plecami i poszedł obejrzeć dzieło renesansowego mistrza. Po drodze usiłował sobie przypomnieć, kiedy to ostatnio miał je w ręku, ale nic konkretnego nie przychodziło mu do głowy. Po kilku minutach miał je przed oczyma.

 

 

- Przenajświętsza Panienko… – jęknął szeptem – a cóż to za pęknięcia…?

Istotnie. Przez całą długość obrazu, wzdłuż słojów drewna biegła brzydka rysa i to akurat tak nieszczęśliwie, że delikatny uśmiech Madonny został rozdarty na dwoje. Drugie, równie długie pęknięcie znajdowało się nieco z boku i deformowało rysunek palmy.

 

- W takiej postaci nie mogę zrobić zdjęcia – pomyślał, patrząc zmartwiony na obraz. – Trzeba dać go najpierw do konserwacji. Tylko ile to będzie kosztowało? Czy zechcą zrobić za Bóg zapłać, jak się przynależy Kościołowi?

 

Wrócił do gabinetu na piętrze i spojrzał w kalendarz. Na jutrzejszy poranek nie miał nic pilnego zaplanowane, mógł zatem pofatygować się do Muzeum Śląskiego i porozmawiać na temat konserwacji Madonny.

 

Gdy kierowniczka pracowni konserwacji zabytków, pani magister Maria Kempisty wzięła obraz z rąk księdza Waleriana i odwinęła papier, w który był zapakowany, coś ją tknęło. Nigdy w swoim życiu nie widziała tego obrazu w oryginale. Nie było takiej możliwości. Przez ostanie dwadzieścia pięć lat, czyli od końca wojny, wisiał w prywatnej kaplicy arcybiskupa wrocławskiego, gdzie zwykli śmiertelnicy nie mieli dostępu. Znała go natomiast z fotografii, które oglądała już na studiach i później w swojej pracy zawodowej. A mimo to, coś w tym obrazie jej się nie spodobało.

 

Szybko zmierzyła jego wymiary. Nie zgadzały się z tymi podanymi w katalogu dzieł Cranacha, opracowanym jeszcze grubo przed wojną. Leżący przed nią obraz był o trzy centymetry mniejszy. Zarówno na długości, jak i na szerokości. Popatrzyła na sygnaturę. Powinna być umieszczona w lewym dolnym rogu, w niebieskim oczku pierścienia namalowanego prawdziwą, złotą farbą. Niestety, ujrzała jedynie jakąś niestarannie pacniętą pędzlem żółtą plamę, a na niej bohomazy w niczym nie przypominające starannych inicjałów mistrza Cranacha. Spojrzała wymownie w oczy pobladłego, bo przeczuwającego coś złego, księdza Łukasika.

 

- Proszę księdza – zaczęła niepewnym głosem – obawiam się, że ten obraz to kopia, nie oryginał.

- Niemożliwe. Pani się myli – zaprotestował.

- Raczej nie. Ale jest oczywiste, że dokonamy szczegółowej ekspertyzy. To oczywiste. Zaraz zbierze się cały zespół i zaczniemy badanie – zapewniała roztrzęsionym głosem.

 

Kto jak kto, ale ona doskonale zdawała sobie sprawę, jaka jest wartość, nie tylko artystyczna tego dzieła, ale także materialna. O wydźwięku politycznym sprawy, gdyby jej przypuszczenia okazały się słuszne, wolała nawet nie myśleć. Przecież to w rękach Kościoła było to wspaniałe dzieło i on ponosił odpowiedzialność za jego bezpieczeństwo.

 

Dwa miesiące później werdykt był jednoznaczny. Obraz Madonny przyniesiony przez księdza kustosza z Muzeum Archidiecezjalnego był kopią. Wykonaną co prawda na desce pochodzącej ze średniowiecza, ale wykonaną współcześnie. Wskazywało na to szereg elementów. Deska, której użyto do wykonania kopii była jodłowa, a nie lipowa jak w oryginale. Brak było grubej warstwy podkładu z zaprawy klejowej, która nie tylko czyniła niewidocznymi słoje drewna, ale także dawała po latach charakterystyczne pęknięcia. Kopista nie był także w stanie oddać niezwykłego czaru i słodyczy, którymi obdarzył twarz Madonny mistrz Cranach. A starannie i ze szczegółami namalowane przez niego listki palmy zwieszające się nad panną z dzieciątkiem, kopista zastąpił prostackimi maźnięciami pędzla.

 

Za zgodą Kurii obraz został wysłany do stolicy w celu poddania go kolejnej ekspertyzie. Gdy kilka miesięcy później ksiądz kustosz otwierał kopertę z Muzeum Narodowego w Warszawie, ręce mu drżały, a na skroniach pojawiły się kropelki potu. Zanim spojrzał na pismo, zmówił w duchu modlitwę do świętego Antoniego, patrona rzeczy zaginionych. On chyba jednak pozostał głuchy na te prośby, bo z pisma jasno wynikało, że dostarczony do ekspertyzy obraz Cranacha to kopia. Z ciężkim sercem udał się na rozmowę do sekretarza arcybiskupa, księdza Jana Bednarskiego.

 

- Jest pismo z Warszawy – rzekł od progu. – Niestety. To kopia.

- Pokaż – siedzący za biurkiem ksiądz, w średnim wieku, ale już lekko szpakowaty, wyciągnął szczupłą rękę po list.

 

Nałożył na nos grube szkła i zatopił się w czytaniu. Po kilku minutach złożył kartkę na czworo i wrzucił do szuflady. Wpatrywał się w księdza Waleriana, starszego znacznie od siebie, zmęczonego życiem kustosza, którego siły ta sprawa przerastała.

 

Po chwili wstał i zaczął przechadzać się w poprzek swojego obszernego gabinetu. Od okna wychodzącego na Kanonię, do ściany, na której wisiał zgrabny krucyfiks. Za każdym razem, kiedy podchodził do okna, chwilę patrzył na ludzi idących chodnikiem. Z wysoka, z drugiego piętra, wydawali się tacy malutcy i bezradni, a jednak to któryś z nich dopuścił się takiego świętokradztwa. Kiedy podchodził do krucyfiksu, zawieszał wzrok na Zbawicielu i szeptem odmawiał modlitwę o wsparcie w tej trudnej dla Kościoła chwili.

 

Ksiądz Łukasik siedział na krześle przy biurku i wodził wzrokiem za swoim przełożonym. Zdawało mu się, że minęły długie godziny, zanim sekretarz usiadł po drugiej stronie dębowego, solidnego biurka i otworzył dolną szufladę. Wyjął z niej „Gazetę Robotniczą” i podał Walerianowi.

 

- Przeczytaj, co piszą.

Ksiądz kustosz spojrzał na pierwszą stronę i poczuł okropną suchość w ustach. Z trudem przeczytał tytuł artykułu:

- „Polscy księża wyprzedają dobra narodowe Niemcom”.

 

Autor tekstu podpisany tajemniczo inicjałami A.D. sugerował, jakoby to urzędnicy Kurii samowolnie wywieźli do Niemiec Zachodnich dzieło Cranacha, a może jeszcze wiele innych i tam sprzedali, a pieniądze zatrzymali dla siebie.

 

- Przecież to nieprawda – zaoponował Łukasik.

- To wiemy tylko my, a oni korzystają z okazji, aby Kościół oskarżyć o najgorsze zbrodnie. Byleby tylko nas poniżyć w oczach wiernych. - To może powinienem złożyć formalne zawiadomienie do prokuratury o kradzieży? – spytał z nadzieją w głosie.

Sekretarz chwilę milczał, po czym odrzekł krótko, lecz stanowczo:

- Nie. Dopóki nie ma zgłoszenia na milicję i do prokuratury, to informacje o kradzieży mogą uchodzić za plotki. Jak zgłosimy, to rozpęta się burza, nie tylko w „Słowie” i „Robotniczej”, ale na całą Polskę. Dla Kościoła może to mieć fatalne skutki. Pomyślę o innym rozwiązaniu… Z Bożą pomocą.

 

Kolejna część "Wrocławskiej Madonny" na naszym portalu już 8 czerwca!

 

-----

Dla autorki Jolanty Marii Kalety inspiracją do napisania powieści stało się zagadkowe, nagłośnione w 1961 roku, zniknięcie z kaplicy Arcybiskupa Wrocławskiego na Ostrowie Tumskim, cennego obrazu Łukasza Cranacha Młodszego „Madonna Pod Jodłami”, zwanego ‘Wrocławską Madonną’.

 

Przez dziesięciolecia wydawało się, że jest on dla Polski bezpowrotnie stracony. Kiedy Autorka książki w lipcu br. złożyła w wydawnictwie maszynopis powieści osnutej na tych wydarzeniach, całą Polskę obiegła sensacyjna wiadomość - do posiadania „Madonny” przyznał się Kościół Katolicki w Szwajcarii i wart kilka milionów dolarów obraz zwrócił Polsce. Czy pisarka trafnie przewidziała koleje losu i kres wędrówki obrazu? Czy przewidziała rzecz niemożliwą – jego powrót do Polski? A może wyobraźnia podsunęła Jej inne, ciekawsze niż rzeczywistość, rozwiązanie? Na to pytanie Czytelnik znajdzie odpowiedź w powieści. Śledząc losy jej bohaterów odnajdzie także odpryski głośnej operacji polskich służb specjalnych PRL-u o kryptonimie „Żelazo”.

 

Marek Wolski, wrocławski historyk sztuki, poproszony o pomoc w rozwiązaniu zagadki przez swego przyjaciela sekretarza Kurii Arcybiskupiej we Wrocławiu, bez zgody polskich władz, wyrusza na poszukiwanie zaginionego obrazu „Madonna Pod Palmami”. Poprzez Drezno i Wiedeń, ścigany przez agentów służb specjalnych, tropi wymykający się wciąż obraz. Sprawę dodatkowo komplikuje pojawienie się pięknej kobiety. Wolskiemu zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo, któremu nie może zapobiec nawet powrót do Polski.

 

Akcja powieści toczy się wartko, zaskakując bohatera i Czytelników wciąż nowymi przeciwnościami losu, z którymi musi sobie radzić wykorzystując cały swój spryt, inteligencję i urok osobisty. Tę książkę, napisaną ciekawie, soczystym, żywym językiem, z postaciami ‘z krwi i kości’, osadzoną w konkretnych realiach historycznych, czyta się przysłowiowym ‘jednym tchem’. Znajdziemy w niej i zbrodnię i przemoc i bezwzględność służb specjalnych, ale także seks, przyjaźń i prawdziwą miłość.

Oceń publikację: + 1 + 12 - 1 - 0

Obserwuj nasz serwis na:

Komentarze (8):
  • ~maniek 2013-06-08
    00:42:02

    0 0

    a można podać jakiś link gdzie można kupić książkę?

  • ~czytacz 2013-06-08
    21:14:15

    2 0

    ja kupuje tam http://www.nexto.pl/ebooki_c1015.xml?_order=-4

  • ~Kasia 2013-06-08
    21:23:00

    2 0

    Wersje papierowe są w księgarni w Astrze

  • ~Hanka 2013-06-17
    21:44:44

    2 0

    Zaczyna się bardzo interesująco. Szkoda, że to tylko fragmenty.

  • ~Toyota 2013-07-20
    18:23:03

    0 0

    fajny pomysł i czyta się z ciekawością

  • ~Kwiatek23 2013-12-14
    22:48:01

    0 0

    Najnowsza książka autorki "Złoto Wrocławia" zapowiada się ciekawie

  • ~Halina 2013-12-14
    22:50:47

    0 0

    Czytałam "Operacje Kustosz" książka autorki rewelacja polecam również historia o obrazie a dokładnie o poszukiwaniu „Portretu Młodzieńca” Rafaela - tylko że tego obrazu jeszcze nie odnaleziono - może i tym razem autorka zgadnie jakie losy były tego obrazu

  • ~Maciek 2013-12-14
    22:53:14

    2 0

    To w na ile to co autorka w tej książce Wrocławska Madonna autorka zgadła rzeczywiste losy obrazu ? A może wiedziała wcześniej coś więcej i miała coś wspólnego z zginięciem obrazu?

Zamieszczone komentarze są prywatnymi opiniami Użytkowników portalu. Redakcja portalu www.tuwroclaw.com nie ponosi odpowiedzialności za ich treść.