Pokutnice z wież kościoła św. Marii Magdaleny
Legenda o Mostku Pokutnic głosi, iż niegdyś zamykano na nim młode kobiety, które zamiast założyć rodzinę i żyć w wierności wobec jednego mężczyzny, wiodły rozpustny tryb życia, zwodząc i odrzucając kolejnych adoratorów. Za karę miały zamiatać mostek i nie miały możliwości opuszczania go. Niektóre z nich popełniały samobójstwo, rzucając się z niego. Podobno do dziś w okolicy kościoła świętej Marii Magdaleny można usłyszeć jęki i zawodzenia duchów zmarłych tam pokutnic, a nawet odgłosy zamiatania. Dawniej kobiety często zabierały swoje córki na Mostek, aby przestrzec je przed konsekwencjami życia w grzechu. Inna wersja legendy mówi także o duszach pokutujących na Mostku podróżnych, którzy zmarli, przejeżdżając przez Wrocław, ale jak wtedy tłumaczyć odgłosy zamiatania… (Fot. SOP the Drone)
Duch szewca wampirem
Legenda opisuje czasy z XVI wieku, dokładnie z 1591 roku. Zamożny wrocławski szewc popełnił nagle samobójstwo, i poderżnął sobie gardło. Rodzina szewca obawiając się wstydu ukryła ten fakt, nawet jego żona złożyła fałszywą przysięgę, że jej mąż zmarł śmiercią naturalną. Po jakimś czasie zaczęły się jednak dziać dziwne rzeczy - ludzi zaczął prześladować upiór z raną na gardle. Żona szewca udała się do Rady Miejskiej i złożyła prawdziwe wyjaśnienie co do okoliczności śmierci męża. Rada Miejska nakazała otwarcie grobu. Zwłokom odrąbano głowę, ręce i nogi, następnie spalono je, a popioły rzucono na płynącą wodę. Po tym upiór już się więcej nie pokazał. (Fot. Pixabay)
Dom "Pod żółwiem"
Dawno temu żył kupiec holenderski, którego całe niemal życie upłynęło na dalekich podróżach lądem i morzem. Pod koniec życia zatęsknił jednak za spokojem, i postanowił dokonać żywota we własnych czterech ścianach. Przejeżdżając często przez Wrocław, upodobał sobie to miasto i tu się właśnie osiedlił. Przy ulicy Szewskiej wybudował kamienicę, w której zamieszkał. Na jej portalu widniała płaskorzeźba przedstawiająca żółwia, który, jak wiadomo, zawsze swój domek ze sobą nosi, i wymowny, holenderski napis tej mniej więcej treści: "„Na wschód pójdziesz czy na zachód najlepiej pod własnym dachem". Dom według źródeł przy ulicy Szewskiej 32 (na rogu ul. Nożowniczej). Nazwa datowana jest na rok 1660, wcześniej dom ten nazywano „Pod św. Bernardem". (Fot. arch. Tuwroclaw.com)
Legenda o kamiennej głowie
Bohaterem opowieści jest ubogi czeladnik Henryk, który zakochał się w córce swojego mistrza, bogatego złotnika Franciszka, i zapragnął wziąć z nią ślub. Ojciec dziewczyny, który nie chciał dopuścić do zaręczyn, postawił młodemu adoratorowi warunek: Henryk otrzyma zgodę na małżeństwo, jeśli zdobędzie pokaźny majątek. Wkrótce niecierpliwy czeladnik znalazł sposób, by się szybko wzbogacić: wyjechał za miasto i dołączywszy do grupy rozbójników, ukradł wiele kosztowności. Przywiezione do Wrocławia skarby zrobiły na ojcu wybranki duże wrażenie; nie wiedział on jednak nic o pochodzeniu majątku Henryka. Gdy prawda wyszła na jaw, Franciszek wstrzymał przygotowania do ślubu i wygnał młodzieńca. Urażony Henryk poprzysiągł zemstę – w odwecie podpalił zakład złotniczy niedoszłego teścia, a widokiem dokonującego się aktu zniszczenia napawał się z małego okienka u szczytu wieży niedalekiej katedry.
Za ten straszny występek spotkała go jednak szybko kara: mury kościoła zaczęły zaciskać się na ciele Henryka, a jego głowa, wystająca z okna, skamieniała w niemym krzyku – i po dziś dzień stanowi element fasady katedry we Wrocławiu. (Fot. Google Maps)
Widmowy kondukt żałobny
Widmowy kondukt żałobny zwiastujący śmierć jednego z kanoników przemierza podobno czasem nawę główną katedry w dniu patrona kapituły, św. Wincentego z Saragossy. Żyją jeszcze świadkowie, którzy zaklinają się, że feralnego 22 stycznia słyszeli dzwony, modły i śpiewy, choć kościół był pusty. Podobno zdarza się tak od dnia śmierci nieszczęsnych kochanków — Henryka i Marii, którzy odnaleźli się po latach, niestety zbyt późno. Henryk właśnie otrzymał święcenia kapłańskie. Dręczony namiętnością porwał jednak Marię z jej rodzinnego domu, uwiózł nocą do Wrocławia i postanowił ukryć w swej izdebce przy zakrystii, a rano szukać protekcji u swego wuja, kanonika Katedry. Gdy jednak młodzi weszli do kościoła, zobaczyli pochód duchów niosących trumnę, w której spoczywał sam Henryk. Nogi ugięły się pod młodzieńcem i serce pękło mu ze strachu, Maria zaś umarła z rozpaczy, widząc go martwym u swych stóp. (Fot. Pixabay)
Dzwon grzesznika
1368 r. na południowej wieży kościoła św. Marii-Magdaleny zawisł niezwykły dzwon, sześciotonowy kolos wysoki na 180 cm, o obwodzie prawie 6,5 m, do którego rozkołysania potrzeba było pół minuty wysiłków czterech dzwonników. Wisiał tam aż do 1945 r., kiedy to, już po zdobyciu Wrocławia, od wybuchu miny zawaliła się dźwigająca go wieża. Początkowo miał on nosić imię dzwonu Marii, jednak przypisywane jego narodzinom krwawe zdarzenia sprawiły, że przylgnęło doń miano Dzwonu Grzesznika. Wykonać go miał najlepszy ludwisarz w mieście, mistrz Michael Wilde. Trudną było sztuką odlanie takiego kolosa i mistrz Wilde miał tylko jedną szansę. Gdyby mu się nie powiodło, całą pracę musiałby zaczynać od nowa. Kiedy już pieczołowicie przygotował formę i zmieszał w tyglu miedź, cynę, cynk i ołów, poszedł do pobliskiej gospody, aby się posilić, a może i wypić kufelek albo dwa dla kurażu. Swemu czeladnikowi przykazał surowo, by pilnował ognia pod tyglem z roztopionym spiżem, ale niczego innego nie ruszał. Młodzik jednak przez głupotę albo nieostrożność bawiąc się tyglem otworzył zawór i spuścił rozgrzany metal do formy. Gdy mistrz dowiedział się, co się stało, w ataku szału przebił swego czeladnika nożem. Mimo, iż szczerze żałował swego uczynku, rada miejska skazała go na śmierć. Udało mu się tylko uprosić, by w dniu kaźni dane mu było usłyszeć swój dzwon. Jakoż zabrzmiał on pięknie, gdy skazańca prowadzono na stracenie i od tego czasu dzwonił za każdym razem, gdy w mieście odbywała się egzekucja. (Fot. Pixabay)
Skamieniałe tancerki
Jak podaje K. Kwaśniewski w książce „Legendy i podania wrocławskie i dolnośląskie” pewna uboga wdowa miała dziewięć pięknych córek. Była to pracowita kobieta skłonna do wielu wyrzeczeń, aby zaspokoić potrzeby córek. Dorosłe córki niestety nie pomagały matce lecz skupione były na sielskim życiu przepełnionym przyjemnościami. Uwielbiały tańce, zabawy, spotkania czy spacery z kawalerami. Ich matka tolerowała ich beztroskie usposobienia licząc na to, że dobrze wyjdą za mąż, co zapewni im lepszą przyszłość. Dziewczęta więc żyły rozrywkami i zabawą. Pewnego razu siostry przekroczyły granicę przyzwoitości, kiedy to chciały iść na tańce w Wielki Piątek. Ich matka stanowczo się sprzeciwiła i chciała, aby ten dzień skupienia i powagi spędziły spokojnie. Oczywiście dziewczynom pomysł ich opiekunki nie spodobał się, co zakończyło się sprzeczką. Rozżalona matka zamknęła na klucz swoje rozbrykane pociechy w ich pokoju. Przez jakiś czas siostry siedziały smutne, ale gdy zbliżała się godzina zabawy zaczęły myśleć jak się wydostać z domu. Najmłodsza siostra wymyśliła, że można wyjść przez okno, przejść kawałek po gzymsie, a następnie spuścić się po sznurze. Tak też zrobiły. Jednak gdy dziewczęta wydostały się na gzyms domu, powiał lekki wiatr i oto wszystkie, tak jak stały, skamieniały na miejscu. I odtąd stały tam tak długo, jak długo stał ów dom. (Fot. Dolny Śląsk dla Uli)
Legenda o Mysim stawie
Według legend staw był swoistą miejską wyrocznią, gdyż ilekroć Wrocław spotkać miało jakieś nieszczęście, wody zbiornika zabarwiały się krwawo. Jednak dlaczego nazwano go Mysim Stawem? Jak podaje legenda dawno temu, we Wrocławiu zapanował straszliwy głód. Nieszczęśliwi wrocławianie z znikąd nie mogli zdobyć pożywienia, ni pomocy. Zdesperowani ruszyli pewnego dnia tłumnie do biskupiego pałacu, ufni w życzliwości i pomocy tego, który mienił się ich dobrym pasterzem – podaje Krzysztof Kwaśniewski w książce „Legendy i podania wrocławskie i dolnośląskie”. Zrozpaczeni biedacy zaczęli rozchodzić się do swoich domów, gdy nagle zapieniły się wody stawu, a gromada myszy i szczurów zaczęła wyłaniać się ze zbiornika. Rzuciły się one na biskupa i na jego dumną świtę i pożarła ich. Od tego czasu staw nosił nazwę Mysiego. Niestety okazało się, że biskup nie okazuje współczucia wiernym. Zamiast udzielić pomocy nędznikom jedynie ich pouczył, srogą i okrutną poradą. Zapytał się – jeść wam się zachciewa, chleba wołacie? Czy we Wrocławiu wyzdychały już wszystkie myszy i szczury? To przecież w sam raz pożywienie dla takich nędznych grzeszników jak wy – ponoć powiedział bezwzględny biskup. (Fot. Pixabay)
Legenda o Smoku Strachocie
Dawno temu, a było to jeszcze w XIII wieku, wielki i straszny smok miał zamieszkiwać las położony na wschodnim krańcu Wrocławia. Historia głosi, że leśne straszydło było wyższe od drzew i wywoływało paniczny strach wśród miejscowej ludności. Smok zagrażał im nie tylko w lesie, ale i w okolicach domostw, skąd porywał bydło, a czasem nawet… córki gospodarzy. Siejącego postrach wrocławskiego smoka, nazwanego przez ludność Strachotą, próbowało pokonać wielu śmiałków. Bestia była jednak tak silna, że żadnemu się to nie udało. W obawie przed utratą życia przerażeni mieszkańcy jak ognia unikali wizyt w lesie. Znajdowało się tam jednak cudowne źródełko, z którego woda dodawała witalności, odwagi i miała uzdrawiające moce.
Pewnego dnia na odsiecz sterroryzowanej ludności przyszedł młody chłopiec – Konrad. Choć nie przygotowywał się do walki, wzmocniony wodą ze źródełka, zdołał pokonać straszliwego gada. Ranny smok Strachota schował się w lesie i do końca swych dni nie odważył się wyjść w stronę ludzkich domostw. Wkrótce zakończył swój żywot, zjadłszy trujące grzyby, a jego ciało wchłonęły leśne bagna. Od tego czasu las, który zamieszkiwał smok z legend wrocławskich, nazywany jest Lasem Strachocińskim, a w miejscu okolicznej osady powstało osiedle Strachocin.
W lasku podobno wciąż płynie woda o magicznych właściwościach, ale tylko nieliczni wiedzą, jak dotrzeć do jej źródła. O drogę najlepiej zapytać mieszkańców Strachocina, którzy co roku organizują Wielki Festiwal Smoka Strachoty, będący jedną z mniej znanych atrakcji Wrocławia. (Fot. Pexels)
Święty bez nogi
Warto przyjrzeć się niewielkiej rzeźbie na południowej ścianie wrocławskiej katedry. Przedstawia ona św. Wincentego z brewiarzem w lewej dłoni i tylko jedną nogą wystającą spod szaty. Drugiej jakby brakuje, jednak nie przez zapomnienie rzeźbiarza. Figurę miał wykonać stary mistrz Erazm, który był sławnym w całym Wrocławiu i okolicy rzeźbiarzem. Wśród jego uczniów był jeden nie tylko szczególnie zdolny, ale pobożny i obdarzony dobrym sercem — Maciej. Cóż z tego! Inni uczniowie wytykali go palcami i drwili z niego, gdyż był kaleki, a jedną nogę miał koślawą i krótszą od drugiej. Chłopiec cierpliwie znosił śmiech i przezwiska i wytrwale uczył się fachu. W 1470 roku był już na tyle dobry, że starzejący się mistrz postanowił zlecić mu wyrzeźbienie posągu świętego Wincentego, zamówionego przez kanonika kapituły katedralnej Jana Paszkowicza. Maciek wziął się do pracy. Przez cztery miesiące rzeźbił, poprawiał, wygładzał, aż ukończył figurę świętego do złudzenia przypominającą żywego człowieka, odzianego w habit, spod którego wystawały dwie szczególnie pięknie wyrzeźbione nogi. „Ach, gdybym miał takie nogi, nie musiałbym znosić drwin i wyzwisk!” — westchnął Maciek, po czym zmęczony położył się na swym sienniku w rogu warsztatu i usnął. Przyśnił mu się sam święty, uśmiechnięty i otoczony aureolą blasku, który pochylił się nad nim i dotknął jego nóg. Jakież było jego zdziwienie, gdy obudziwszy się zobaczył, że ma dwie zdrowe, kształtne nogi równej długości, zaś jego rzeźba unosi się w powietrzu! W miejscu gdzie spod habitu miała wystawać noga świętego, zwisały luźno fałdy materiału, którego Maciek nie wyrzeźbił… (Fot. Google Maps)