Sport

Józef Tracz: Nadal jestem w formie! [WYWIAD]

2017-01-25, Autor: Paweł Prochowski

Józef Tracz bez wątpienia jest jednym z najlepszym polskich zapaśników w historii, bowiem jako jedyny wywalczył trzy krążki olimpijskie - dwa brązowe i jeden srebrny. Z wybitnym zapaśnikiem, a obecnie trenerem i prezesem AZ Supra Brokers Wrocław rozmawiamy o przeszłości, o obecnej sytuacji zapasów w Polsce oraz o... bieganiu. Zapraszamy do lektury!

 

Reklama

Jakie były początki Pana kariery, dlaczego akurat wybrał Pan zapasy?

Mieszkaliśmy z rodzicami, bratem i siostrą w Sieniawie Żarskiej, pięć kilometrów od Żar. W szkole gminnej w tym mieście mieliśmy zajęcia z wychowania fizycznego z nauczycielem panem Markiem Cieślakiem, który był zapaśnikiem, a potem został trenerem. On zorganizował pierwsze zawody, a ja i mój brat wygraliśmy wszystkie takie mini-pojedynki zapaśnicze i bardzo się nam to spodobało. Tak się zaczęła kariera. W rodzinie nie było sportowych tradycji, bo rodzice byli repatriantami, przyjechali z Kresów Wschodnich i najpierw mieli gospodarstwo rolne, a potem tato zatrudnił się w Państwowym Ośrodku Maszynowym, a mama była szwaczką. Rodzice cały czas nas wspierali, żebyśmy mogli się rozwijać i uprawiać sport.

Pojawiały się po drodze jakieś inne dyscypliny?
Tak, na początku byliśmy zakochani w piłce nożnej, zresztą ja do dzisiaj ją uwielbiam, bardzo lubię grać i oglądać. W trampkarzach graliśmy w Promieniu Żary, ale z biegiem czasu zapasy zwyciężyły i poszliśmy w stronę tego sportu. Lubię jednak czasami oglądać mecze naszej ekstraklasy czy pierwszej ligi oraz - już na wyższym poziomie - Ligi Mistrzów i mistrzostw Europy. Zawsze kibicuje reprezentacji Polski i cieszę się z ich postępów.

Pańska kariera nabrała rozpędu po przeprowadzce do Wrocławia.
Zaczęło się może nie od sukcesów, bo przychodziłem jako 19-latek, w wieku juniora, to pierwszymi zdobyczami był "tylko" brązowy medal na mistrzostwach Polski juniorów. Małymi kroczkami piąłem się w górę, potem był brąz w zawodach seniorów, następnie srebro i kolejne medale mistrzostw Polski, również złote.

Czy to, że Śląsk był klubem wojskowym pomagało Panu w karierze?
Oczywiście. Trafiając do WKS-u dostałem wyśmienitych sparingpartnerów do treningu, a tego w Żarach nie miałem. Tam przewyższałem kolegów poziomem, a we Wrocławiu musiałem się przebijać, a na tym sport polega, by pokonywać swoje słabości i pokonywać przeciwników. Po ukończeniu służby zostałem żołnierzem zawodowym i moim zadaniem było podnoszenie swojego poziomu sportowego, zdobywanie medali i rozsławianie Wojska Polskiego w kraju i za granicą. Mi się to udawało i dzięki temu mogę powiedzieć, że zawsze miałem spokojną głowę, bo zawsze miałem za co utrzymać rodzinę. Wojsko było moim sponsorem przez całą karierę.

A dlaczego wybrał Pan akurat Wrocław? Były przecież inne ośrodki, gdzie mógłby się Pan rozwinąć.
Na początku nie było zainteresowania moją osobą, jeśli chodzi o kluby w Polsce. Mówię o GKS-ie Katowice, Sile Mysłowice, Stomilu Dębica czy Legii Warszawa - to potężne kluby i ośrodki, których obecnie nie ma i szkolenie odbywa się na poziomie dzieci. Wybrałem Wrocław, bo tu był mój brat i on mnie namawiał do przyjścia do WKS-u. Wiedział jakie są warunki, że jest kadra szkoleniowa i trenerzy. Po zasadniczej służbie wojskowej dostałem już propozycje z innych klubów, gdzie może nawet były lepsze warunki, ale zdecydowałem się zostać, bo pokochałem Wrocław. Miałem tu swoich kolegów, swoje środowisko, dobrych trenerów i działaczy sportowych. Na pewno nie żałuję tego wyboru.

Zdobył Pan trzy medale olimpijskie. Wywalczenie którego z nich najbardziej zapadło Panu w pamięć?
Pamiętam wszystkie te swoje medale i podium, na którym je odbierałem. Najbardziej pod względem sportowym to oczywiście pamiętam ostatnie igrzyska, bo były najpóźniej (śmiech). Tam stoczyłem siedem walki, a to jak na zapasy bardzo dużo, bo czasami do złotego medalu wystarczy cztery-pięć walk, a ja siedem do brązu. Wszystkie je pamiętam. A pod względem organizacji, to Seul przebił wszystkie miasta, w których występowałem.

W Barcelonie, gdzie wywalczył Pan srebro, miał Pan spore problemy z utrzymaniem wagi...
Codziennie, pół godziny przed snem się ważyliśmy. Zawody trwały trzy dni, w pierwszym dniu miałem zaplanowane trzy walki, a stoczyłem tylko jedną. Mój rywal doznał kontuzji, a potem wpadłem na wolny los, drabinka się przesunęła i nie miałem tych dodatkowych walk. Sama walka jest bardzo wyczerpująca, można stracić nawet do dwóch kilogramów i mi tego zabrakło. Miałem 4,5 kilograma nadwagi i musiałem drastycznie zredukować wagę. Ciężki trening, bieganie, trening na macie i na końcu sauna. Udało się, ale zbyt wielkim kosztem, bo do walki półfinałowej było w porządku, a w finale zabrakło świeżości. To były skutki katorżniczej regulacji wagi.

Czy kiedykolwiek później lub wcześniej miewał Pan takie problemy?
Nie, ja ogólnie dużo ważyłem, regulowałem ok. 11-12 kilogramów. Do tego stopnia, że próbowałem walczyć w kategorii wyżej, do 82 kg na arenie międzynarodowej. Ze średnimi zawodnikami dawałem sobie radę, ale zapaśnicy z czołówki mieli przewagę masy, dlatego zostałem w swojej kategorii, do 74 kg. Doszliśmy z trenerem Krzesińskim i trenerem Świeradem do wniosku, że jednym cyklem przygotuję się do mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich. Zrezygnowałem z mistrzostw Europy.

Mnóstwo medali w Polsce, również złotych. Jednak na arenie międzynarodowej brakuje tego krążka z najcenniejszego kruszcu. Nie ma małego niedosytu?
Na pewno jakiś niedosyt jest, bo trzy razy walczyłem w finale na mistrzostwach świata, a raz na igrzyskach i nie udało się ani razu wygrać. Najbliżej byłem na w Sztokholmie w 1993 roku na mistrzostwach świata, gdzie sędzia moim zdaniem trochę niesprawiedliwe zapuntkował akcję techniczną dla rywala z Kuby. Potem już wspomniane igrzyska w Barcelonie, gdzie kontuzja rywala pokrzyżowała mi plany. Na mistrzostwach świata w Tampere w 1994 roku w pierwszej rundzie wygrałem z Mnazakanem Iskandarianem, który reprezentował Związek Radziecki, później WNP i Rosję, ale potem doznałem złamania dwóch żeber. Stało się, co się stało i nie żałuję, bo na najważniejszych imprezach i tak zdobywałem medale.

Wywołał Pan temat kontuzji. Czy zapasy to kontuzjogenny sport?
Absolutnie nie! Zapasy to fajny sport, polecam szczególnie dzieciom, bo jest to trening ogólnorozwojowy, a oprócz tego zapaśnicy są bardziej wytrenowani, porozciągani i akrobatycznie wyszkoleni. Jeśli chodzi o sporty wysoko kwalifikowane, na arenie międzynarodowej, w seniorach, to już dużo zależy od organizmu. Ja byłem podatny na kontuzje. Mówili, że pobijam rekordy, ale z perspektywy czasu te kontuzje mi pomogły, bo jak organizm był przetrenowany, to doznawałem kontuzji, często skręcenia stawu skokowego, raz skręciłem kolano. Wtedy była przerwa w treningach, a potem ta przerwa wychodziła na dobre, bo formę się łapie odpoczywając. A zapasy same w sobie nie są kontuzjogenne. Kiedyś, za dawnych czasów, zapaśnicy doznawali kontuzji, bo nie widzieli, jak wzmacniać partie mięśniowe, wszyscy się uczyli na bieżąco. Ponadto teraz zapaśnicy mają umiejętność upadania, zapaśnik musi umieć upadać, na początku z asekuracją trenera - zresztą mata jest naprawdę miękka - dlatego nie ma wielu kontuzji. Jeśli się zdarzają, to ryzyko jest podobne jak przy codziennych czynnościach, np. wchodzeniu do autobusu czy wsiadaniu do samochodu.

A jaka była Pańska najcięższa kontuzja? Wspomniane już złamane żebra?
Raczej tak. Miałem problemy ze stawami skokowymi, zdarzały się zerwania torebki. Kontuzji na macie było mniej, a bardziej na treningach uzupełniających np. podczas gry w koszykówkę, gdzie wyskoczyłem do piłki i spadłem na nogę kolegi. Ja miałem też wadę kręgosłupa i całą karierę przez to cierpiałem. Musiałem ćwiczyć, rozciągać kręgosłup, miałem ćwiczenia od lekarzy. Ale to ja. A inni zawodnicy nie odnoszą takich kontuzji.

W ostatnim czasie dużą popularność zyskują walki MMA. Czy zapaśnicy mają szansę w rywalizacji z innymi sztukami walki?
Kiedyś na pewno tak, bo zapaśnik jest wszechstronny i z pozycji stojącej i parterowej potrafi sobie poradzić. Jeśli ktoś ma predyspozycje, to daje sobie radę. Tak było wcześniej. Teraz te dyscypliny się rozwinęły, żeby tam walczyć i wygrywać, trzeba parę lat potrenować.

W zeszłym roku powstała Krajowa Liga Zapaśnicza i klub AZ Supra Brokers,a Pan był jednym z pomysłodawców tego przedsięwzięcia.
Kiedyś mieliśmy tę ligę, a ostatni raz walki rozgrywane były bodajże w 2012 roku, ale to nie było zawodowstwo. Pomysłodawcą KLZ był Damian Fedorowicz, który zresztą był zapaśnikiem, pochodzącym z Żar, a my - trenerzy, prezesi dołożyliśmy się do tego pomysłu i tak powstała liga. Po raz pierwszy w historii została zarejestrowana jako zawodowa liga zapaśnicza w Ministerstwie Sportu. Nie ma żartów, powstały klubu, podpisano umowy, są sponsorzy, telewizja - ogólnie poszliśmy w bardzo dobrym kierunku, wyszliśmy z podziemia. Zapasy były dotąd pokazywane tylko z racji igrzysk olimpijskich i ewentualnie kiedy któryś z zapaśników wszedł do pierwszej dziesiątki w plebiscycie Przeglądu Sportowego. Wyszliśmy do ludzi i bardzo fajnie to wygląda od strony marketingowej. W każdej kolejce mamy jeden mecz na żywo w TVP Sport, a do hal przychodzi dużo widzów. Ważne, że jest efekt w postaci popularyzacji dyscypliny, bo dzwonią rodzice i zaczynają zapisywać dzieci na zapasy. Musieliśmy aż otworzyć drugą szkołę.

A sam format ligi się sprawdził?
Myślę, że tak - miasto na miasto, klub na klub. Przepisy zostały uproszczone i to jest ciekawe dla oka, dla kibica i przede wszystkim widowiskowe, bo takie właśnie są zapasy. Może w każdej walce nie rywalizuje dwóch zawodników klasy światowej, a poziom jest zróżnicowany, ale to może kibicom się podobać.

Jak należałoby ocenić AZ Supra Brokers Wrocław? Wciąż czekamy na premierowe zwycięstwo.
Mimo wszystko bardzo dobrze. Dzięki sponsorowi, firmie Supra Brokers mogliśmy wystawić drużynę, bo zawodowstwo wiąże się z ogromnymi kosztami. Formuła rozgrywania walk jest taka, że walczy trzech klasyków, trzech w stylu wolnym i trzy kobiety, a mamy sześć kategorii wagowych w każdej konkurencji. Tak naprawdę potrzebnych jest osiemnastu zawodników, a przecież trzeba jeszcze mieć rezerwę, ponadto trenerów, masażystę lekarza, zapewnić transport i hotele. Mamy trudniej we Wrocławiu, bo nie mamy stylu wolnego i kobiet, wobec czego musimy się posiłkować zawodnikami i zawodniczkami z Polski, a rynek jaki jest, taki jest. Nie przejmuję się wynikiem, bo zapasy miały wyjść do ludzi i to się udało. W przyszłym sezonie będziemy tak dobierać zawodników, by walczyć o miejsce na podium. Mam nadzieję, że w rundzie rewanżowej przejdziemy dwa zespoły i skończymy na minimum czwartym miejscu.

Ligę można określić jako sukces, czy więc w przyszłym sezonie planowane jest powiększenie ligi?
Tak, jest duże zainteresowanie z Bydgoszczy i Radomia, nie wiadomo co z Katowicami, bo tam nie mają co prawda seniorów, ale w ramach rozwoju, mogą zgłosić do ligi młodych zapaśników. Mówi się o 9-10 drużynach w przyszłym sezonie, a wówczas już podzielimy na grupy i zrobimy play-offy, a to jest znacznie ciekawsze. No i mamy bardzo duże zainteresowanie z Europy. Jeśli chodzi o ligę drużynowa, rozmowy były z takimi państwami jak, Serbia, Chorwacja, Węgry, Bułgaria czy Rumunia i cała Skandynawia. Wszystkie państwa chcą dołączyć do naszej ligi, ale doszliśmy do wniosku, żeby każdy z krajów przez dwa-trzy lata miał swoje rozgrywki, a potem powstanie liga europejska. Nad forma jeszcze się nie zastanawialiśmy, może byłyby to dwa poziomy - Liga Mistrzów i jej zaplecze.

Był pomysł, żeby występować w lidze jako Śląsk Wrocław?
Śląsk jest głównym partnerem naszej drużyny i u nas walczą zapaśnicy ze Śląska w stylu klasycznym. Żeby utrzymać klub zawodowy, potrzeba określonych nakładów finansowych, nawet nie wyobrażałem sobie, ile to kosztuje. Mamy porozumienie z WKS-em, które udało się osiągnąć dzięki dyrektorowi Januszowi Pilchowi, a naszym głównym sponsorem jest Supra Brokers Wrocław i ta firma pokrywa koszty organizacji klubu w około osiemdziesięciu procentach. Wszystko dzięki Rafałowi Holanowskiemu, który w przeszłości trenował zapasy.

Obecnie w AZ Supra Brokers pełni Pan rolę prezesa i trenera. Nie ma Pan czasami ochoty wejść na matę i zmierzyć się w walce?
Ale ja często wchodzę na matę, nie ograniczam się tylko do demonstracji! Dobieram sobie zawodników, którzy by mnie nie połamali (śmiech). Pełnię rolę prezesa, ale największą satysfakcję daje mi prowadzenie treningów i regularne postępy moich podopiecznych.

W wolnych chwilach bardzo dużo Pan biega. To Pańska nowa pasja czy raczej chwilowy romans?
Chwilowy to raczej nie, bo już kiedyś byłem najlepszym biegaczem w kadrze, to jeszcze było w najlepszym momencie, w najlepszym wieku. Później, po skończeniu kariery trochę to zaniedbałem, bo więcej czasu poświęcałem na nauce swoich zawodników. Bieganie jest bardzo dobrą formą ruchu, do tego stopnia, ze zacząłem biegać po parku z grupa ludzi, z którymi jeździmy na maratony i na półmaratony.

W ilu biegach już Pan wystartował?
Dwukrotnie pokonałem maraton we Wrocławiu, zmieściłem się w czterech godzinach, więc uważam maraton za zaliczony, choć startowaliśmy z zamiarem ukończenia w czasie 3:30. Łapały mnie skurcze, bo to trochę inny rodzaj wysiłku. Do tego jeszcze dwa półmaratony - w Lizbonie i w ubiegłym roku półmaraton w Warszawie. Zmieściłem się w dwóch godzinach, a w Portugalii nawet miałem czas około 1:45, więc dalej jestem w formie. Staram się biegać co drugi dzień, bo bieganie sprawia mi dużą satysfakcję.

ROZMAWIAŁ PAWEŁ PROCHOWSKI

Oceń publikację: + 1 + 5 - 1 - 0

Obserwuj nasz serwis na:

Zamieszczone komentarze są prywatnymi opiniami Użytkowników portalu. Redakcja portalu www.tuwroclaw.com nie ponosi odpowiedzialności za ich treść.

Najczęściej czytane

Alert TuWrocław

Byłeś świadkiem wypadku? W Twojej okolicy dzieje sie coś ciekawego? Chcesz opublikować recenzję z imprezy kulturalnej? Wciel się w rolę reportera www.tuwroclaw.com i napisz nam o tym!

Wyślij alert

Sonda

Kto powinien zostać nowym marszałkiem Dolnego Śląska?






Oddanych głosów: 1599