Kultura
"Wrocław bardziej fantastyczny niż świat z Gry o tron" [WYWIAD]
Robert J. Szmidt, Festiwal Fantastyki Pyrkon w Poznaniu
– W „Szczurach Wrocławia” chciałem pokazać świat bardziej fantastyczny niż te znane z „Gry o tron” i innych tego typu powieści. Wrocław lat 60-tych był czystym fantasy w porównaniu do tego, jak prezentuje się współcześnie – mówi nam pisarz Robert Szmidt, autor książki o wrocławskiej epidemii ospy i zombie.
Robert J. Szmidt (ur. 1962) to pisarz i zdobywca tytułu Wrocławianin Roku 2015, w 2017 roku otrzymał srebrną, a w 2018 złotą Odznakę Honorową Zasłużony dla Województwa Dolnośląskiego. Jego powieść „Metro 2033: Otchłań” została przetłumaczona na język rosyjski.
Zobacz także
„Szczury Wrocławia. Kraty” (Wyd. Insignis) to kontynuacja opowieści, której akcja rozgrywa się w 1963 roku, kiedy to dolnośląską stolicę nawiedziła epidemia wietrznej ospy, a ludzie zaczęli się zamieniać w zombie. Opowiada dalszych losy dwóch grup ocalałych: załogi więzienie oraz zbiegłych złoczyńców.
Michał Hernes: Akcję swojej najnowszej książki „Szczury Wrocławia. Kraty” umieścił pan we Wrocławiu. Skąd ten pomysł?
Robert Szmidt: Kocham to miasto – tu się urodziłem i wychowałem, kiedy Wrocław wyglądał inaczej, niż obecnie. Nie było w nim wówczas przynajmniej połowy tego, co można obecnie dostrzec na wrocławskich ulicach. To jedno z najpiękniejszych miast świata, a mówię to jako osoba, która objeździła pół świata i widziała metropolie powszechnie uważane za najlepsze na świecie.
W „Szczurach Wrocławia” chciałem pokazać świat bardziej fantastyczny niż te znane z „Gry o tron” i innych tego typu powieści. Wrocław lat 60-tych był czystym fantasy w porównaniu do tego, jak prezentuje się współcześnie – mieszkali w nim inny ludzie, żyjący w innym tempie, a także dysponującymi odmiennymi narzędziami i odmiennym światopoglądem. Postawiłem sobie za zadanie, by pokazać ten świat i choćby na chwilę go przywrócić.
Dlaczego zdecydował się pan połączyć opowieść o zombie z historią wrocławskiej epidemii ospy?
- Miałem to szczęście, że moim ojcem chrzestnym był nieżyjący już doktor Bogumił Arendzikowski, czyli lekarz, który jako pierwszy zdiagnozował we Wrocławiu czarną ospę. Został za to wyrzucony z pracy, ale dzień później przywrócono go do niej, gdy koledzy z innych ośrodków potwierdzili, że miał rację. Dość dobrze znałem więc tę historię, która przez lata obrosła w niesamowitą legendę. Kiedy rozmawiałem na ten temat z różnymi ludźmi, mówili, że na ulicach leżały wówczas stosy trupów, wojsko zamknęło całe miasto i wyglądało ono jak jeden wielki obóz koncentracyjny. Postanowiłem napisać książkę, w której pójdę dalej i pokażę prawdziwą epidemię, ale potraktuję ją jako punkt wyjścia historii, którą rozwinę w kierunku miejskiej legendy, a dodatkowo stworzę z tego prawdziwy horror.
W tej książce pojawiają się też prawdziwe osoby.
- Nie ma w niej ani jednej fikcyjnej postaci. To są wyłącznie żyjący obecnie ludzie, a wszystkie pojawiające się w niej miejsca opisałem dokładnie tak, jak wyglądały 50 lat temu. Najtrudniejsze w pracy nad „Szczurami…” było dotarcie do zdjęciowej i pisemnej dokumentacji, np. map. Chodziło o to, by odtworzyć wygląd Wrocławia, który zapamiętałem z dzieciństwa. Ludzka pamięć jest w końcu ułomna, a bardzo zależało mi na tym, żeby pokazać Wrocław taki, jakim wtedy był. Udało mi się i potwierdziło to wielu wratislavistów. Zwrócili oni uwagę na to, że umieściłem w książce niesamowite szczegóły, o których nie mieli pojęcia, a które okazały się zgodne z prawdą.
Pisanie książek osadzonych w realiach historycznych jest najtrudniejsze, jeżeli podchodzi się do tego poważniej, niż pisarze, którzy niczego nie sprawdzają, tylko wymyślają fabułę i akcję książki. Ja musiałem sprawdzić, jak np. uruchomić dany typ wozu bojowego. Współcześnie wydaje nam się to oczywiste – przekręcamy kluczyk i jedziemy. 50 lat temu większość samochodów działała na trochę innych zasadach. Pytanie brzmi, jak wygląda w nich skrzynia biegów, a także do czego służą korby i przyciski. Musiałem to przećwiczyć. Jeździłem po różnych muzeach, wsiadałem do tych pojazdów, rozmawiałem z ekspertami w tej dziedzinie i oglądałem filmiki autorstwa kolekcjonerów, którzy użytkują taki sprzęt. Czasami były to tygodnie albo miesiące szukania i grzebania. Nad książką „Szczury Wrocławia. Kraty” pracowałem rok, z czego trzy czwarte to był research.
Co najbardziej pana zaskoczyło we Wrocławiu tamtych czasów?
- Ja doskonale pamiętam tamten Wrocław i najbardziej jestem ciekaw, co zaskoczy czytelnika, który zobaczy ten świat moimi oczami. Przy researchu zaskoczyło mnie kilkanaście architektonicznych ciekawostek, o których nie miałem wcześniej pojęcia, np. znajdujące się przy placu Kromera łamane wiadukty. Na drodze w kierunku Polanki jest bardzo dziwny wiadukt kolejowy, który biegnie pod pewnym kątem do ulicy. Wygląda to jak błąd techniczny i można by pomyśleć, że ktoś źle go zaprojektował, tymczasem okazało się, że to zamysł militarny, przed wojną znajdowały się tam koszary i inne obiekty wojskowe. Chodziło więc o spowolnienie pojazdów wroga, które próbowałby tamtędy przejechać.
Czy tęskni pan za Wrocławiem lat 60-tych?
- Owszem. Współczesny Wrocław to miasto – moloch. Na ulicy, na której kiedyś mieszkałem widziałem trzy zaparkowane samochody, w tym otwartego volkswagena amfibię, podobnego do tego, którą jeździł Hans Kloss. Gdy dziś przyjeżdżam do mojej mamy, muszę pół godziny krążyć po okolicy, żeby znaleźć miejsce do parkowania. O wszechobecnych korkach nie wspominając.
Kiedyś miasto było przeraźliwe puste. Pamiętam kwartały ruin z początku lat 70-tych. Ulubioną zabawą moją i kolegów było przyglądanie się, jak kręcono filmy wojenne w znajdujących się blisko centrum ruinach. To był zupełnie inny świat. Gdy obecnie kręci się filmy, trzeba budować dekoracje, podczas gdy do lat 70-tych o jedną przecznicę od rynku stał zbombardowany budynek. Choć od wojny minęło sporo czasu, to jednak odgrodzone płotem ruiny przypominały nam o historii.
Współcześnie we Wrocławiu wyrastają kolejne galerie handlowe.
- To znak czasów. Podejrzewam, że one też kiedyś będą ruinami.
Czy współczesny Wrocław pana przeraża, czy raczej ten moloch jest dobrą scenerią do horrorów?
- Mnie współczesny świat nie przeraża. Wspominałem o molochu, ponieważ parę lat temu kupiliśmy z żoną dom na Jurze w Parku Krajobrazowym, gdzie tylko od czasu do czasu spotykam listonosza i może jednego sąsiada. Do moich okien częściej niż ludzie zaglądają sarny i inne dzikie zwierzęta. Miasto kojarzy mi się natomiast z ogromnym szumem. Spotykam w nim w ciągu minuty więcej ludzi, niż widzę przez tydzień w mojej miejscowości. Miasto stało się dla mnie czymś dziwnym, choć wcześniej traktowałem je jako swoje naturalne środowisko. Zwłaszcza, że mieszkałem w Katowicach, w skupisku miast, gdzie jedno znajduje się obok drugiego. Podróżowałem też po świecie – odwiedziłem Tokio, Nowy Jork czy Los Angeles. A takie L.A. to praktycznie pół Polski – 160 km od jednego końca do drugiego.
To mój świat i czuję się w nim świetnie. Budowanie grozy w takich warunkach wydaje mi się o wiele łatwiejsze niż w sztafażu historycznym, ponieważ wystarczy pisać o tym, co dzieje się dookoła. Nie muszę kombinować.
Jak pan myśli, skąd wzięła się moda na retro Wrocław w książkach, którą można dostrzec także u Marka Krajewskiego?
- Trudno mi odpowiedzieć za pana Krajewskiego, aczkolwiek wybrał on trochę inny okres historyczny, czyli przedwojnie. Ja postawiłem na czasy PRL-owskie i jest to próba zrobienia czegoś nowego. Nie ma przecież zbyt wielu horrorów, których akcja rozgrywa się w latach 60-tych. Ludzie są przyzwyczajeni do współczesności – do napędzania akcji nowoczesnością i technologią. Postanowiłem więc pokazać świat, w którym ludzie muszą się zmierzyć z tym samym problemem, ale posiadając ówczesne narzędzia i środki, czyli praktycznie nic.
Pokazał pan mroczny Wrocław?
- Myślę że tak. Tym bardziej, że w drugim tomie skupiłem się na przedstawieniu mrocznej strony ludzi postawionych wobec sytuacji, w której znikają prawo i porządek. Myślę że udało mi się stworzyć gang, który zostanie na długo zapamiętany.
Skąd pan wie podczas pisania, że coś jest przerażające?
- Nie wiem tego. Mogę jedynie opowiadać o tym, co mnie przeraża, ale nie mam pojęcia, co jest przerażające dla czytelnika. To bardzo subiektywne uczucia, choć wydaje mi się, że współcześnie nikogo nie przerażają już tak zwane flaki, ponieważ w wielu filmach możemy zobaczyć bardzo dokładnie jak wyglądają poszarpane zwłoki. Dlatego próbowałem pokazać grozę, jaką mogą przeżyć ludzie, którzy oprócz tłumów zombie spotykają na swojej drodze psychopatów.
Mistrz kina grozy John Carpenter powiedział, że przerażają go nie potwory, tylko ludzie.
- Historia pokazuje, że ludzie zrobili znacznie gorsze rzeczy i uczynili znacznie więcej zła niż wszystkie zombie, jakie można wymyśleć.
Nie myślał pan o napisaniu książki o zombie w scenerii wrocławskiej powodzi z 1997 roku?
- Przyznam, że myślałem o tym temacie, choć nie w połączeniu z zombie. Czarna ospa wydała mi się w tym przypadku atrakcyjniejsza. Zwłaszcza, że udało mi się stworzyć wokół „Szczurów…” niesamowitą społeczność ludzi z różnych pokoleń, zawodów i środowisk, która bardzo fajnie się rozwija. Przy pierwszej książce z cyklu robiłem wokół tego projektu bardzo dużo zamieszania, ponieważ chciałem, żeby czytelnicy usłyszeli o mojej akcji. Gdy zacząłem pisać drugą część, utworzyłem na Facebooku zamkniętą grupę: „Chcę zginąć w szczurach Wrocławia” i nikogo do niej nie zapraszałem. Nie robiłem też żadnej reklamy – mimo to po dwóch miesiącach miałem niemal tysiąc chętnych.
Zależało mi na tym, żeby w książce pojawiły się osoby, które naprawdę tego chcą, a nie takie, które usłyszały o akcji i się do niej zapisały, jak to jest modne w mediach społecznościowych. Niedawno Facebook odrzucił z podobnych grup i stron wszystkich użytkowników, którzy się do nich zapisali, ale nie zrobili nic więcej. Z moich grup nikogo nie wypisano.
Powróćmy do powodzi. O czym miała być ta książka?
- Tamten pomysł posłużył mi za inspirację przy pisaniu „Metra 2033: Otchłań”. Powieść miała traktować o podziemnym Wrocławiu i odkrywaniu kryjących się pod nim tajemnic. Bohaterowie podczas próby ratowania miasta mieli trafić na pozostałości po legendarnym podziemnym mieście, ale nie chcę zdradzać szczegółów, ponieważ może jeszcze kiedyś do tego tematu wrócę. Nie użyję jednak pomysłu Otchłani, który wykorzystałem w „Metrze”.
Z horrorami w Polsce jest problem i próba robienia filmów grozy kończy się porażką. Jak pan myśli, z czego to wynika?
- Wydaje mi się, że z faktu, że nigdy nie było u nas dobrej szkoły horrorów. W Polsce powstawały takie horrory jak „Wilczyca”, czyli patriotyczno – historyczne opowieści oparte o dziewiętnastowieczną literaturę. O żałosnych próbach niejakiego Mariusza Pujszo nawet nie wspominajmy. Miałem nieprzyjemność obejrzeć jego film, ponieważ pracowałem wtedy w branży filmowej. To właśnie tego typu produkcje zabiły polski horror. To była sztampa, nie sposób znaleźć w niej niczego nowego i odkrywczego. Bolączką polskiej kinematografii jest też brak pieniędzy i słabe środki techniczne, dlatego możemy co najwyżej bazować na produkcjach kameralnych, jak choćby znakomity „Dom zły”.
Swego czasu otrzymałem propozycję, żeby na kanwie pierwszych „Szczurów…” napisać scenariusz, ale po wstępnych rozmowach uznano, że żaden budżet nie udźwignie takiego projektu. Nie chciałem jednak robić ubogiej wersji. Andrzej Sapkowski po dziś dzień przeklina filmowego i serialowego „Wiedźmina”. Co innego, gdyby wyprodukował to Netflix, choć amerykanie chcieliby pewnie zrobić produkcję, która byłaby zrozumiała dla każdego, nie tylko dla Polaka, a to mogłoby się nie udać, ponieważ moja książka jest osadzona w bardzo konkretnych polskich realiach. Trzeba by ją bardzo mocno „wykastrować”, żeby z tego wyszła uniwersalna opowieść, która mogłaby się rozgrywać wszędzie, czyli nigdzie, do tego zmierza większość obecnych netflixowych produkcji.
Powtórzę: w przypadku „Szczurów Wrocławia” byłoby to trudne do pokazania. Gdy czytam recenzję „Chaosu”, widzę, że wielu młodych ludzi nie rozumie pewnych zawartych w niej smaczków. Dziwią się, że bohaterowie nie wyciągają komórki, żeby zadzwonić do kogoś i go ostrzec. Problem polega na tym, że w tamtych czasach można było najwyżej pójść do komórki, ale bohaterom niewiele by to dało.
Powróci pan literacko do Wrocławia?
- Myślę, że tak. Okazało się, że tylu było chętnych do udziału w projekcie związanym z „Kratami”, że zostało mi kilkadziesiąt niewykorzystanych postaci. Pracuję więc nad powieścią, której akcja będzie powiązana z tą książką, choć nie fabularnie. Opowiem w niej o znajdującej się za więzieniem klinice psychiatrycznej, o której wspominam kilkukrotnie w „Kratach”. W dodatku opiszę, co działo się w tym miejscu w tym samym czasie.
Wywiad miał miejsce w empiku Renomie.
Tagi: Robert J. Schmidt, epidemia ospy, Szczury Wrocławia, książki, ospa, wrocław, pisarz, powódz, Metro, empik renoma
Zobacz także
Komentarze (0):
Zamieszczone komentarze są prywatnymi opiniami Użytkowników portalu. Redakcja portalu www.tuwroclaw.com nie ponosi odpowiedzialności za ich treść.
Najczęściej czytane
Alert TuWrocław
Byłeś świadkiem wypadku? W Twojej okolicy dzieje sie coś ciekawego? Chcesz opublikować recenzję z imprezy kulturalnej? Wciel się w rolę reportera www.tuwroclaw.com i napisz nam o tym!
Wyślij alert