Wywiady

Wrocław jest zdecydowanie najlepszy wśród wielkich miast

Peter John Birch, a dokładniej ukrywający się pod tym pseudonimem Piotr Jan Brzeziński, to młody muzyk z podwrocławskiego Wołowa. W swojej solowej twórczości nawiązuje do amerykańskiej sceny country, wplatając w nią jednak własne, charakterystyczne elementy. Odpowiada również za projekt Campesino, w którym śpiewa wiersze czołowych hiszpańskojęzycznych poetów. Miał już okazję wystąpić na takich festiwalach, jak katowicki OFF czy gdyński Open'er, a także za granicą. 1 grudnia zagra we wrocławskim Firleju razem ze swoim trzyosobowym zespołem - River Boat Band.

– Redakcja: Jak wspominasz swoje koncerty we Wrocławiu? Dużo ich było?

 

– Peter J. Birch: We Wrocławiu zawsze dobrze mi się gra. Wynika to też pewnie z tego, że praktycznie za każdym razem mogę liczyć na wsparcie znajomych, przyjaciół i rodziny, którzy przy tego typu okazjach licznie się pojawiają. Tak mówiąc z głowy, bez sprawdzania, to już chyba ponad dziesięć występów. To jedno z trzech miast na świecie, gdzie grywam najczęściej.

 

– Na ile Twoja praca – bo dla Ciebie granie muzyki jest jednak pracą – stanowi czystą przyjemność, a na ile ciężki wysiłek?

 

 – Granie muzyki to rzecz, bez której nie mogę normalnie żyć i funkcjonować. Rzeczywiście od niedawna jest to w zasadzie moją pracą, gdyż porzuciłem studia. Jakoś sobie radzę i mam nadzieję, że to będzie trwać i zmieniać się tylko na lepsze. To moje wielkie marzenie. Wiesz, wręcz nieprzyzwoicie dużo koncertuje, więc bywają ciężkie momenty. Na każdym koncercie daje z siebie 100% i gdy mam takich ponad czterdzieści na przestrzeni dwóch miesięcy, to da się odczuć wyczerpanie, brak świeżości itd. Jest to bardzo duży wysiłek, ale jeśli potraktujemy to jako pracę, to przecież w każdej człowiek jest poddany różnego rodzaju wysiłkowi, czy to psychicznemu czy fizycznemu. W tej jest podobnie, więc pod oboma tymi względami bywa ciężko. Jednakże nie chcę narzekać, bo jest to jedyna rzecz, w której w pełni się odnajduję i poświęcam. Sprawia mi to dużo frajdy i radości pomieszanej czasem ze zmęczeniem, ale nie zamienię tego na nic w świecie (śmiech).

 

– Czy coś w Twojej karierze potoczyło się inaczej, niż byś się tego spodziewał na samym jej początku?

 

– Człowiek w swej naturze tak już ma, że zawsze chciałby cofnąć czas i coś zmienić. W moim przypadku jednak byłoby to po prostu grzechem. Myślę, że wiele rzeczy potoczyło się inaczej, ale tylko na lepsze. Nie spodziewałem się paru przygód, ale każda była na wagę złota.

 

– Zacząłeś już prace nad nową pytą?

 

– Tak, w zasadzie nagrałem nowy album. Zostały mi tylko poprawki miksów, mastering, no i sprawy wydawnicze. Jednakże muzyka jest zarejestrowana, więc mogę tylko powiedzieć tyle, że postanowiłem pokazać na niej nieco innego siebie. To znaczy: raczej dla was innego, gdyż to nadal jestem w pełni ja i takiego siebie znam (śmiech). Sądzę jednak, że niektórych pewne zmiany mogą zaskoczyć. Oby na dobre. Przekonamy się w 2014 roku.

 

– Jak porównujesz grę w Peter J. Birch & The River Boat Band z graniem solo?

 

– Raczej nie robię porównań. Każda z tych form jest dla mnie bardzo ważna. Zdecydowanie częściej koncertuję solo, gdyż jest to łatwiejsze choćby z logistycznego punktu widzenia. Aczkolwiek chciałbym na pewno więcej koncertować z chłopakami. Tyle, że oni są ode mnie o połowę starsi i czasy rock’n’rollowego życia mają za sobą (śmiech). Teraz są rodzina i obowiązki. Rozumiem to i szanuję. A poza tym forma solowa sprawdza się bardzo dobrze. Podróżuję sobie sam pociągami bądź autem z moim menadżerem Bartkiem „Borówką” i objeżdżam nasz kraj, a od niedawna też część Europy. Bardzo mi to odpowiada. Nie wiem, czy jestem typem samotnika, choć wydaję mi się, że w zależności od okoliczności chcę i lubię przebywać sam.

 

– Co z Campesino? Zamierzasz kontynuować ten projekt?

 

– Wraz z porzuceniem studiów w Wyższej Szkole Filologicznej na kierunku filologii hiszpańskiej jakoś ciężej mi to podtrzymać. Ale ten projekt odgórnie miał być luźny, domowy, bez grania koncertów. Cieszę się, że udało mi się nagrać EP i LP tylko na moim komputerze, bez żadnych mikrofonów, tylko na ten wbudowany. No i że kogoś to jednak zainteresowało. Utwory są do pobrania za darmo w sieci na bandcampowej stronie Campesino. Mam materiał na trzeci taki album, lecz z racji tylu koncertów jako Peter J. Birch nie mam czasu i takiego relaksu, jaki potrzebuję, żeby go nagrać. Nie wiem, czy w ogóle się to jeszcze wydarzy, ale kto wie.

 

– Grasz muzykę nawiązującą do amerykańskiego folku - planujesz koncerty za oceanem? Byłoby to w ogóle możliwe na chwilę obecną?

 

– To jest moje kolejne marzenie. Była już nawet propozycja zagrania na festiwalu w Minnesocie, ale najcięższym warunkiem jest opłata za przelot (śmiech). Nie bardzo mnie na to stać w tym momencie. Próbowałem też raz dostać się na SXSW Festival w Austin, TX, ale się nie udało. Może w niedalekiej przyszłości? Jak tylko pojawi się okazja, to na bank będę próbował!

 

– Jak sądzisz - jak Twoja twórczość zostałaby tam przyjęta?

 

– Tego nie wiem. Jestem ciekaw, czy spojrzeliby na mnie jak na jakiegoś naśladowcę, czy raczej cieszyli się, że ich spuścizna dociera w takie miejsca jak Polska (śmiech). A więc trzeba się o tym kiedyś przekonać.

 

– Nagrałeś mnóstwo coverów, które udostępniasz na swoim profilu w serwisie Soundcloud - może warto by zrobić cały cover album?

 

– Mój Soundcloud traktuje jako taki „publiczny brudnopis”. Pokochałem robienie coverów i często, gdy mam po prostu ochotę nagrać jakiś numer na komputerze, to wrzucam go na Soundcloud, jeśli spodoba mi się dana wersja. Przy okazji ktoś może sobie tego posłuchać. Fajnie byłoby zrobić kiedyś taki cover album, na przykład w hołdzie legendom muzyki country, ale na razie muszę doprowadzić do tego, żeby mój autorski album ujrzał światło dzienne, a poza tym mam już pomysł na kolejny.

 

– Wrocław pojawia się w teledysku do "Nine Horses" – lubisz to miasto? Co Cię z nim łączy?

 

– Owszem. Ogólnie nie lubię za bardzo dużych miast. Troszkę mnie przytłaczają, ale Wrocław jest zdecydowanie najlepszy z tych wielkich! Może dlatego, że trzy lata tu mieszkałem i się oswoiłem z tym klimatem. Lubię Wrocław. Na szczęście mam niedaleko z mojej krainy szczęścia – Wołowa, w którym czuję się zdecydowanie najlepiej. Tutaj jest spokój, którego potrzebuje po trasach. Wszystko toczy się leniwie i powoli, więc idealnie dla mnie po takim wysiłku, jakim jest koncertowanie. W przyszłości chciałbym nawet zamieszkać na wsi. Mieć swoją farmę z czerwoną stodołą i białym płotem. Na razie mogę się tylko nacieszyć widokiem takowej na mojej tapecie w pokoju (śmiech).

 

– Jak powstawało wideo do "Claudette"? Koncept wydaje się być bardzo interesujący.

 

– Autorką tego klipu jest Aleksandra Kiszka z Łodzi. Z racji braku finansów i dzięki „Borówie”, udało się znaleźć ją z gotowym materiałem filmowym, ale bez muzyki. Ona zaś szukała jakiegoś utworu, dzięki czemu mogłaby wypromować swoje dzieło. Także klip był gotowy, ja tylko dałem swój utwór i sam jestem w szoku, że to aż tak pasuje. Ludzie sądzą, że jest to zrobione pod piosenkę. Niestety nie, ale skoro działa, to chyba nie ma to większego znaczenia.

 

– Jak opanowywałeś angielski? Dużo ćwiczyłeś, żeby wypracować sobie odpowiedni akcent?

 

– Oglądając „Family Guy’a” (śmiech). Szczerze, to do dziś mój angielski nie porywa. Jednakże kładę bardzo duży nacisk na akcent. Stąd niektórym się wydaję, że urodziłem się w Stanach. Niejednokrotnie ktoś mi to mówił. Oczywiście z czasem trochę mi się polepszył, ale autentycznie oglądanie filmów czy seriali bez napisów i lektorów bardzo dużo daje. Polecam! Poza tym kontakt z artystami zagranicznymi, z którymi często grałem w Polsce. Zawsze rozmawiamy tylko po angielsku, więc to była dla mnie bardzo dobra szkoła. Z pewnością lepsza niż to, co miałem wcześniej w liceum. Teraz myślę, że się poprawiłem i staram się to także zawrzeć w warstwie tekstowej. Przy okazji nowej płyty, teksty są już dla mnie znacznie ważniejsze, jeśli często nie na równi istotne z muzyką. Wcześniej bywało z tym różnie.

 

– Utożsamiasz się w jakikolwiek sposób z amerykańską kulturą czy czujesz się "stuprocentowym Polakiem"?

 

– Jestem stuprocentowym Polakiem utożsamiającym się pewnymi aspektami amerykańskiej kultury (śmiech). Nie mogę powiedzieć, że tamta kultura na mnie nie wpływa. Jakoś na pewno, ale też nie na tyle, żebym nagle udawał kogoś, kim nie jestem. Chciałbym dotrzeć do Stanów i zobaczyć to w końcu na własne oczy. Jednakże nie zapominam o tym, że jestem Piotrkiem z Wołowa na Dolnym Śląsku i nie czuję z tego powodu żadnego wstydu, a wręcz przeciwnie.

 

– Co na Twoją pasję/pracę rodzina? Jak reagowali szczególnie jeszcze, gdy byłeś w liceum?

 

– Rodzina daje mi nieprawdopodobne wsparcie. Zawsze mogę na nich liczyć i bardzo mi kibicują. Chciałbym kiedyś być w jednej-czwartej takim rodzicem, jakim są moi Rodzice. Wówczas będę „tylko” fantastycznym ojcem, bo oni są ponad wszelką miarę.

 

– Miewałeś wtedy – w liceum, na studiach – problemy z powrotem do szarej codzienności, zwłaszcza po koncertach?

 

– Oj, tak. Tak zwany czar pryskał, kiedy z bycia oklaskiwanym na scenie trzeba było usiąść do ławki i udawać, że się coś robi (śmiech). To tak narastało, aż w końcu pękło na studiach. Wtedy przestałem się oszukiwać, że dam radę to pogodzić. Jednakże nie wyobrażałem sobie nie skończyć liceum i nie zdać matury. To było to minimum, które sam chciałem mieć i nie trzeba mnie było do tego zmuszać, choć łatwo mi nie szło, przede wszystkim dlatego, że jestem totalnym osłem z przedmiotów ścisłych, a jako pierwszy rocznik po wielu latach miałem na maturze matematykę. Dla mnie to był absolutny koszmar! Nie wiecie, ile się nacierpiałem, chodząc na „korki”. Na szczęście skończyło się happy endem i udało mi się zdać „matmę” na styk, czyli tak jak marzyłem (bo próbnej nie zdałem żadnej). A potem wiedziałem, że już nigdy nie będę miał z tym przedmiotem styczności na studiach. A w życiu to zawsze ktoś mi pomoże, jak się zagubię w liczbach (śmiech).

 

– Próbowałeś kiedyś grać na ulicy? Myślałeś w ogóle nad tym? Z tego, co wiem, kontakt ze słuchaczami jest wtedy nie do zastąpienia.

 

– Zdarzyło mi się chyba tylko raz przed koncertem na Łotwie. Zagrałem trzy numery i zgarnąłem ponad 5 euro. Chyba nie tak źle (śmiech). Jednakże biorąc pod uwagę moją podatność na chorowanie, to pewnie padłbym po tygodniu. Podziwiam tych, którzy to robią. Na szczęście nie muszę tego robić, niektórzy nie mają wyboru.

 

– Utwór "Memphis Blues" nagrałeś z harmonijką. Myślałeś nad użyciem/używałeś jej na żywo?

 

– Tak, od długiego czasu o tym myślałem, aż w końcu zacząłem używać regularnie na koncertach. Po prostu jeszcze jakiś czas temu, kiedy to sobie wymyśliłem, nigdy nie miałem harmonijki w ustach, dlatego wypadało najpierw się tego nauczyć. Jednakże na szczęście jakoś tak chyba podświadomie to czułem i nie wiem kiedy, po prostu się nauczyłem (oczywiście, na swoje potrzeby, wirtuozem nie jestem) i na razie w dwóch utworach używam. Muszę kupić jeszcze ze dwie w innych tonacjach, to wtedy może będzie tego więcej. Na razie mam dwie harmonijki, więc nie wszędzie mi pasują.

 

– Pochodzisz z Wołowa niedaleko Wrocławia. Jakie znasz inne ciekawe projekty muzyczne z tego miasteczka? Skąd w ogóle wzięła się w nim tak rozbudowana scena muzyczna?

 

– Na ten moment niestety jest dość krucho z zespołami. Ale rzeczywiście był taki okres, kiedy w naszym miasteczku było więcej kapel niż w niejednej polskiej metropolii. Takie zespoły jak Blue Raincoat, Stephans, Złodzieje Głów czy Lost Road, miały swoje miejsce na polskiej scenie alternatywnej. Później powstało wiele młodych kapel, ale większość z nich się rozpadła. Chociażby zespół, w którym grałem na bębnach – more than three. Niektórzy nadal grają, ale od czasu do czasu, raczej dla przyjemności. Szkoda, że młodzi jednak rezygnują z tego, bo myślę, że gdyby w tym wieku kiedy zaczęli poświęcili się temu bardziej, to może wyszłoby z tego coś więcej. Może te czasy jeszcze wrócą. Na szczęście mamy Baraque Festiwal organizowany przez Marcina „Lokisa” Loksia z Blue Raincoat i Stephans oraz grającego ze mną w PJB & The River Boat Band, który w tym roku miał bardziej rozbudowaną formę i naprawdę się udał. Widzę kolejne pokolenie, które być może chwyci za gitary i bębny, żeby trochę pohałasować. Pomogłem troszkę Marcinowi przy organizacji i myślę, że tak już zostanie. Pamiętam, kiedy to ja miałem szesnaście lat i byłem na swoim pierwszym Baraque Festival, i totalnie odleciałem! Potem założyliśmy z kumplami more than three i dalej był Peter J. Birch, Turnip Farm też z Marcinem i Tomkiem Sztrekierem (też Blue Raincoat i The River Boat Band). Także „Lokis” w zasadzie mnie zaraził taką muzą, za co jestem mu dozgonnie wdzięczny. Teraz sam chciałbym być kimś takim dla młodszych.

 

– Jeśli miałeś znajomych bądź znajome w tych wołowskich zespołach – jak przyjęli oni wieść o twoim sukcesie?

 

– Tak jak widzisz, w Wołowie raczej wszyscy się znają. Staram się ze wszystkimi żyć dobrze i raczej koledzy z innych kapel cieszą się, że mi się wiedzie. To niezwykle miłe i też daje dalszą motywację. Cieszę się, że muzycznie zostałem wychowany tak, a nie inaczej.

Obserwuj nasz serwis na:

Zamieszczone komentarze są prywatnymi opiniami Użytkowników portalu. Redakcja portalu www.tuwroclaw.com nie ponosi odpowiedzialności za ich treść.