Wywiady

Wrocław ewidentnie ma swój sound

Wydając co roku płytę, angażując w swoje działania ok 12stu wrocławskich muzyków i grając tu kilka koncertów rocznie myślę, że mam jakiś drobny wpływ na brzmienie tego miasta

 

- mówi L.U.C, wrocławski wokalista, producent, reżyser i kompozytor.

Redakcja: Który moment w Twoim życiu zdecydował o tym, że zająłeś się muzyką?

 

L.U.C: Na pewno nie była to kaseta DJ Bobo, za którą do dziś się wstydzę. Ten moment jest bardzo mnogi. Jak polska szosa składa się z tysiąca chaotycznie polepionych asfaltowych wypełnień. W liceum odnalazłem swoją bratnią duszę, odkryłem wtedy w sobie bardzo dużą kreatywność. Przekładało się to na mnóstwo performansów, a właściwie sytuacji, które performansami nie były, bo nie wiedzieliśmy wtedy, że coś takiego istnieje. Byliśmy z małego miasta i robiliśmy po prostu tysiące głupich rzeczy, które innych bawiły lub dziwiły. Po 14 latach życia trafiłem na osobę, która pozwoliła mi poznać siebie. A później poszedłem na zgubne dla mnie - jak się okazało – studia, na prawo. Pomogło mi to wiele zrozumieć. Kiedy pewnego razu po wakacjach wróciłem tam i zobaczyłem tamtych ludzi, ich spojrzenia…skierowane także na mnie. Zawsze pozostawałem wierny sobie, chodziłem w bluzie z kapturem, w szerokich spodniach. Oni się już wszyscy tak strasznie cieszyli, że mogą chodzić w garniturach, z teczkami. To było dla nich ważne, a dla mnie bardzo odległe, wręcz traumatyczne. Wtedy zrozumiałem, że z moim życiem jest bardzo źle, że muszę coś zmienić. Będę pamiętał ten moment obrzygania mnie przez te myśli, gdy stanąłem nagle na łączniku między budynkiem C i A do końca życia. Nie miałem w rodzinie artystów, nie miałem też wiary w siebie. Nie wierzyłem, że będę w stanie cokolwiek napisać, stworzyć, wykreować. Wymyślałem tysiące bzdur i co z tego? Nie wiedziałem, że to może mieć jakąś wartość, że to się komuś spodoba. Byłem normalnym kolesiem, który grał na gitarze i studiował prawo. Trafiłem wtedy do SKIBY, studium teatralnego we Wrocławiu. Tam poznałem ludzi, którzy jarali się teatrem, trochę też muzyką. To był znany mi klimat. Złapałem wtedy oddech.

 

- Zrezygnowałeś z prawa?

 

Na prawie zaczęło się dziać już bardzo źle, miałem egzamin komisyjny. Totalne poniżenia, rzucanie indeksami w twarz itp. W SKIBIE grałem na gitarze, a koleś rymował, to był nasz taki fajny klimacik. I tak się zaczęło. Mimo, że to było dramatycznie żenujące z perspektywy czasu. Wtedy okazało się, że jest w tym jakaś siła. Wszystko zaczęło ewoluować w dobrym kierunku. Odnalazłem się. Ale nie każdy pewnie wie, że zacząłem swoją twórczość nagle kiedy mój kolega zagrał "Tolerancję" Sojki na gitarze. Ja wtedy zszokowany stwierdziłem - wow to tak się da zagrać samemu jak on? Niesamowite i nie mając pojęcia o muzyce i gitarze zacząłem się uczyć grać tego kawałka. Tak właściwie zaczęła się moja przygoda z muzyką.

 

- Pochodzisz z Zielonej Góry, ale żyjesz i spełniasz się jako artysta we Wrocławiu. Myślisz, że to miasto ma wpływ na Twoją twórczość?

 

- Wrocław ewidentnie ma swój sound. Kreujemy go, ale on także kreuje nas. Moje korzenie muzyczne zaczęły kiełkować jeszcze w Zielonej Górze. Nie oszukujmy się, wszystko co dzisiaj tworzę jest filtracją starych kawałków. Czasami jestem na siebie zły że kompozycja, którą stworzyłem za bardzo przypomina coś, co było dla mnie ważne w dzieciństwie, czy młodości. Trudno jest mi powiedzieć, czy byłoby inaczej, gdybym zaczął tworzyć w Białymstoku. Może tak, może byłoby to bardziej na nutę Kononowicza. Choć Białystok to w sumie fajne miasto. Ale wydaje mi się, że we Wrocławiu jest specyficzna energia. Zespoły się nakręcają, słuchamy i inspirujemy się nawzajem. Fenomenem Wrocławia jest to, że tutaj po koncercie pójdzie plota i na kolejnym masz już swoją publikę. To jest synergia, masa rzeczy, jeżeli na koncercie pojawiają się ludzie to masz siłę, żeby grać. Na pewno jest coś takiego jak wrocławskie brzmienie i to jest specyficzne, to się rozpoznaje. Zielona Góra ma jeszcze inny klimat, tam jest specyficzne środowisko, dużo się krytykuje, a mało chodzi się na koncerty. Ubolewam nad tym.

 

- Czujesz, że masz wpływ na to wrocławskie brzmienie?

 

- Drobny na pewno. Stricte hip hop faworyzuje nurt uliczny, bardziej skupiony wokół blokowisk, trochę prostszych lirycznie sytuacji. Potrzebowałem wielu lat, żeby w tym w ogóle zaistnieć. Dzisiaj jest już inaczej. Właściwie zmieniło się to chyba po „Planet Luc”. Widzę nawet, że powstają rzeczy, które są inspirowane moją twórczością. Na początku mieliśmypod górę jak Łysek z pokładu Idy, bo byliśmy z Wrocławia, a nie z Warszawy. Jako pierwsi łączyliśmy beatbox z trąbką, z gitarami i innymi instrumentami. Starałem się wprowadzić nowomowę w hip-hopie, czyli zacząć komunikować trochę innym językiem, trochę bardziej awangardowym bo wszystko już prawie zostało powiedziane. Ten gatunek niestety za bardzo tego nie lubi. W Polsce hip – hop zjada swój ogon już od dawna. Wszystko jest kopią tego samego. Niektórzy twierdzą, że moja twórczość to przeintelektualizowanie tego gatunku, że chłopak w okularach, profesorek próbuje coś wykładać. Chodzi jedynie o to, żeby ten gatunek pchać do przodu i wprowadzać go w miejsca, w których jeszcze nie był, żeby nie poprzestawać na pluciu do mikrofonów w salkach prób, choć to też jest wielka wartość. Wydając co roku płytę, angażując w swoje działania około dwunastu wrocławskich muzyków i grając tu kilka koncertów rocznie myślę więc, że mam jakiś drobny wpływ na brzmienie tego miasta.

 

Dlaczego zdecydowałeś się poruszyć trudny temat historii Polski? Skąd pomysł na stworzenie multimedialnego projektu „39/89 Zrozumieć Polskę”?

 

- W dużym skrócie: pewnego dnia coś we mnie pęka. Mam dosyć ksenofobii, syfu jakim faszeruje się nam mózgi, a także odmalowywania bloków na wzór kazachstańskiej kopii legolandu oraz prowizorki, która na każdym kroku niweczy każdy projekt wystający ponad przeciętność Kasi K. Powstaje „Planet Luc", która jest komentarzem na temat polskiej mentalności. Wynika to z mojej obserwacji – naszego społeczeństwa, sztuki, tego co się gra w telewizji, całego systemu, który jest jakimś nowym darem od historii, który sobie wywalczyliśmy. Kiedy zacząłem robić tę płytę uświadomiłem sobie, że przyczyna dzisiejszego stanu rzeczy leży w tym okresie półwiecza wojen i PRL-u, że jesteśmy tacy ze względu na przeszłość. Postanowiłem wtedy zrealizować taki projekt, który opowie to, ale w jakiś ciekawy sposób - inaczej niż kolejne interpretacje wierszy. Po pierwsze chodziło o 70. rocznicę rozpoczęcia sowietyzacji Rzeczypospolitej. Wiedziałem, jak będzie ona obchodzona - koncert Kombi w Gdańsku, Kylie Minogue – jakaś kompletna żenada. Chciałem pokazać, że można opowiadać historię - historią, bez udawania, perfidnego podpinania się.

 

- Dlaczego wycofałeś się z tekstów?

 

- Bo byłoby to sztuczne. Ta historia była masakryczna, nie chciałem kłamać i udawać, że mogę poczuć smród mózgu przyjaciela na swojej nogawce co czuli np. walczący podczas wojny nie raz. Człowiek wychowany na hubach-bubach i historyjkach z gum Turbo miałby opowiadać o historiach ludzi, którzy ciągali własne nogi w rękach po ulicach zalanych krwią. Chodziło też o to, że są pokolenia ludzi, którzy teraz dorastają i nie kojarzą PRL-u, a w szkołach jeśli w ogóle o tym zdążą opowiedzieć to w sposób trudny nudny i żmudny. Zbyt pogmatwany. Polacy patrzą na Polskę jak na zło konieczne, z nierównymi ulicami, przeciekającymi ikarusami ze spalinami w środku itp., patrzą z perspektywy Europy. Mają porównanie i stwierdzają, że Polska to dno. Ja sam tak kiedyś uważałem. Mam wrażenie, że Polacy czują się dzisiaj jakimiś niedowartościowanymi brudaskami, z których wszyscy się śmieją. Chodziło o to, żeby dać tym ludziom jakąś wartość. Chciałem wyciągnąć pozytywy z naszych narodowych cech. Ważne jest też to, żeby starsi ludzie widzieli, że młodzi doceniają to wszystko, żeby poczuli, że to wszystko miało sens. Chciałem w ciągu półtorej godziny, filmowo, z fajną muzą, w komiksowy sposób, językiem dzisiejszej popkultury opowie prostą historię, legendę o bohaterach.

 

- Formy przekazu w Twojej twórczości są bardzo urozmaicone, czy to ma pomóc w jej odbiorze?

 

- Ja po prostu mam problem wszystkości. Wszystko mnie fascynuje. Najchętniej zrobiłbym do tej płyty jeszcze jakieś danie kulinarne, dołożyłbym jeszcze jakąś formę. Kocham kino, uwielbiam rysunek, grafikę, teksty, muzykę. Tak było w przypadku „Planet Luc”. Chciałem sprawdzić, czy jestem w stanie zakomunikować jeden przekaz taką planetą, która będzie miała swój film, obraz, grafikę, rysunki, słowo. I się udało, zostało to docenione. Teraz postanowiłem, że warto byłoby to zrobić na poważnie, wykorzystać do zakomunikowania ważnej historii. Na pewno nie jest tak, że chcę dotrzeć szerzej, więc tworzę na większej ilości gruntów. To po prostu pasja.

 

- Który z Twoich projektów jest dla Ciebie najważniejszy?

 

- Na pewno jest jakaś hierarchia ważności w tych projektach. Każdy jest ważny, ale projekt 39/89 to zupełnie inna półka. Wykorzystałem potężne emocje ludzi, ich prywatne tragedie. Musiałem być bardzo ostrożny. Przycisnęło mnie to bardzo do gruntu. Przed projektem miałem 187, teraz mam 186 cm. Zmalałem od tego ciężaru, który dźwigałem w tym roku. Wchodziłem w te teksty, ludzi, którzy opowiadają o prawdziwych tragediach. To projekt o prawdzie, o Polakach, o tym co wydarzyło się naprawdę. Dotyka diabła w człowieku. Nie było w historii nic gorszego. Za to „Planet Luc” jest bardzo prywatne. Ona obrazuje moją filozofię życiową. Przypuszczam, że za 20 lat będę jej słuchał i miał taką samą. Przekazałem tą płytą jakąś moją skromną mądrość życiową, żeby pomóc ludziom lepiej znosić życie. Myślę, że kto zgłębił Planet Luc wie, że na skutek postrzału w Wietnamie i niedokończonej operacji szyi muszę podczas przełykania posiłku przechylać głowę lekko w lewo bo przecieka mi przełyk i wylewają mi się ciecze oraz posiłki do organizmu, kalafiory, piwo spływają mi np na płuca, serce az do stóp i potem muszę robić sobie dziurkę w palcu u stopy, żeby to spuścić do wiaderka albo toalety. Także ogromną wartość ma Homoxymoronomatura. Choć płyta była wtopą sprzedażową to temat tej płyty jeszcze powróci. Zobaczysz. Społeczeństwo jeszcze nie dorosło, by rozkminiać o problematyce tej płyty ale kolejne projekty na świecie typu ZEITGEIST czy HOME pokazują jak ważny temat tam ruszyliśmy.

 

Łukasz Rostkowski - raper, kompozytor, reżyser, producent i wokalista. Jak mówi, tworzy za pomocą czterech pasji - galaktyk: liryki, muzyki, grafiki i filmu.

Obserwuj nasz serwis na:

Komentarze (1):
  • ~ 2009-11-27
    09:58:05

    0 0

    Wielki szacunek. Wielka Osobowość!

Zamieszczone komentarze są prywatnymi opiniami Użytkowników portalu. Redakcja portalu www.tuwroclaw.com nie ponosi odpowiedzialności za ich treść.