Sport

Druga strona medalu: Tadeusz Pawłowski (odc. 22)

2017-09-27, Autor: Andrzej Gliniak

Tadeusz Pawłowski, legenda piłkarskiego Śląska - były zawodnik i trener, a obecnie dyrektor Akademii Piłkarskiej WKS-u był gościem Andrzeja Gliniaka w kolejnym odcinku "Drugiej strony medalu". Tadeusz Pawłowski opowiada m.in o tym jak odchudził Sebastiana Milę, o kuracji rozgrzewającej przed meczem z Liverpoolem czy o chorobie syna. Zapraszamy do lektury!

Reklama

Uśmiech nigdy nie schodzi Panu z twarzy, skąd takie pozytywne nastawienie do życia?
Myślę, że to zasługa moich rodziców. Ojciec był moim największym kibicem. Jeszcze jako junior, przed każdym meczem, pastował mi buty, które lśniące czekały, żebym je założył. - Żeby dobrze grać musisz dobrze zjeść - tłumaczył. Z ojcem się nie dyskutuje, dlatego czasami biegałem po boisku po zjedzeniu tłustej jajecznicy na końskiej kiełbasie. Niejednokrotnie kończyło się to kolką i bólem wątroby. Nawet po gorszych występach ojciec zawsze mnie chwalił i mówił, że byłem najlepszy na boisku. To też budowało moje morale i pewność siebie. Optymistycznego podejścia do życia i otwartości na innych ludzi nauczyłem się też mieszkając w Austrii. Tam kultywuje się szacunek do drugiego człowieka a w regionie w którym mieszkałem, nieopodal Alp i Jeziora Bodeńskiego, zawsze pozdrawia się nie tylko znajomych, ale też turystów.

Mało kto jednak wie, że w Pana prywatnym życiu nie jest do śmiechu.
Mój pierwszy syn Paweł zmarł na złośliwego raka oka. Odszedł mając zaledwie 37 lat. Kilkanaście miesięcy później drugi z potomków, Piotrek, poważnie zachorował. Wcześniej zapowiadał się na świetnego piłkarza. Był środkowym napastnikiem w lidze austriackiej i strzelał dużo goli. Walczył o tytuł króla strzelców. Dostawał też regularne powołania do młodzieżowej reprezentacji Austrii. Lekarze stwierdzili u niego przewlekłe zapalenie jelit, które skutkowało anemią, uniemożliwiającą uprawianie wyczynowego sportu. Niestety z czasem przyplątały się dużo bardziej niebezpieczne powikłania.

Podczas badań w klinice w Bregenz zdiagnozowano, że ma nieszczelną zastawkę w sercu. Musiał poddać się natychmiastowej operacji. Jakby tego było mało w środku nocy odebrałem telefon. - U Piotrka pękł tętniak - diagnoza lekarzy nie pozostawała wątpliwości. Przygotowywaliśmy się z żoną na kolejny pogrzeb. Piotrek jednak się nie poddawał. Walczył tak, jak wcześniej robił to na boisku. Przetransportowano go do Innsbrucka, do najlepszej kliniki. Tam przez kilkanaście miesięcy był w śpiączce farmakologicznej. Pojawiła się sepsa. Wycieńczony kolejnymi zabiegami i operacjami łapał już po prostu wszystkie możliwe choroby. To były dramatyczne chwilę, które pokazały, że chyba nic nie może mnie złamać. Po kilku latach z Piotrkiem jest już znacznie lepiej. W neurologii nigdy jednak nie można być niczego pewnym. Do tej pory mój syn przeszedł kilkanaście operacji. Obecnie mieszka razem z nami we Wrocławiu, w specjalnie przygotowanym do jego potrzeb mieszkaniu. Porusza się na wózku. Całą dobę jest przy nim pielęgniarka. Jest też pod stała opieką fizjoterapeuty i logopedy. Rozumie coraz więcej. Kiwa głową, wydaje dźwięki i rusza palcami. Czasami, jak jest zdenerwowany zdarzy mu się pokazać środkowy palec (śmiech). Jestem pełen optymizmu i wierzę, że będzie już tylko lepiej. Dobrze, że mam na tyle dobrze płatny zawód, że Piotrkowi niczego nie brakuje, bo koszty są naprawdę wysokie.

Piłkarskie CV Tadeusza Pawłowskiego jest bardzo bogate. Czy uważa się Pan za piłkarza spełnionego?
Wydaje mi się, że czasami byłem zbyt mało przebojowy, a wręcz skromny i kiedy trzeba było, nie rozpychałem się łokciami. Mam tu na myśli swoją przygodę w reprezentacji Polski. Zaliczyłem co prawda pięć występów z orzełkiem na piersi, ale stać mnie było na znacznie więcej. Popularny w tamtych czasach tygodnik Sportowiec wybrał mnie najzdolniejszym piłkarzem roku. Dużo, a przede wszystkim z sukcesami grałem w reprezentacjach młodzieżowych. Zdobyłem brąz na mistrzostwach Europy do lat 18. W meczu o trzecie miejsce pokonaliśmy Hiszpanię. W dorosłej reprezentacji rywalizacja była jednak bardzo duża. Moimi kolegami w zespole były tak znane i cenione nazwiska, jak Deyna, Szarmach, Lato, Żmuda czy Tomaszewski.

Na boisku też rywalizował Pan przeciwko wybitnym zawodnikom.
Śląsk grał w europejskich pucharach z Liverpoolem. Meczem żył cały Wrocław. To była wtedy jedna z najlepszych drużyn w Europie. W składzie takie gwiazdy jak Keegan czy Toshack. Był koniec listopada. Na dworze było przeraźliwe zimno. Dzień przed występem miałem 38 stopni gorączki. Wysłałem kierownika drużyny, żeby przyniósł mi butelkę koniaku. Nietypowa kuracja opłaciła się. Temperatura znacznie spadła, a na boisku byłem jednym z najlepszych zawodników. Udało mi się zdobyć gola. Niestety przegraliśmy 1:2, ale widok kompletu 50 tysięcy kibiców na Stadionie Olimpijskim na zawsze pozostanie w mojej pamięci.

Ze Śląskiem jako piłkarz zdobywał Pan najwyższe laury. Po latach Tadeusz Pawłowski podjął się prowadzenia ukochanej drużny z nadzieją na kolejne sukcesy.
Wróciłem do Polski i zostałem trenerem Śląska w sezonie 1992/1993. To był słynny sezon cudów, kiedy odebrali Legii mistrzostwo Polski. W Austrii dawno zapomiałem, że istnieje słowo korupcja. Podczas pobytu we Wrocławiu szybko mi jednak o tym przypomniano. Graliśmy u siebie z Zawiszą. Jest remis. Trwa druga połowa. Atakujemy. Denerwuje się, gestykuluje, pokrzykuję na piłkarzy. - Tadek daj spokój, gramy na remis, wszystko ustalone na górze - ze stoickim spokojem zwrócił się do mnie ze swojej ławki trener bydgoszczan. Oniemiałem. Mecz oczywiście zakończył się podziałem punktów, a ja byłem tak wściekły, że nie poszedłem na konferencje prasową. Kilka miesięcy później pojawiły się głosy, że Śląsk odpuści mecz w Poznaniu z Olimpią. Dmuchałem na zimne i przed meczem stałem przed szatnią, żeby nikt nie proszony nie wchodził. Minął mnie wtedy ówczesny trener Olimpii Grzegorz Lato i tylko wymownie się uśmiechnął. Poznaniacy wygrali 5:0.

Pierwsza przygoda ze Śląskiem w roli trenera skończyła się dla Pana przed kolejnym meczem.
Graliśmy prestiżowy pojedynek z Legią. Kilka godzin przed pierwszym gwizdkiem władze Śląska poprosiły mnie do pokoju na rozmowę. Sekretarz klubu zażądał, abym odsunął od składu Adama Matyska, który został kozłem ofiarnym po przegranym meczu z Olimpią. Nie zgodziłem się. Zapytał też w jakim składzie zagra drużyna. Odparłem, że zestawienie WKS pozna na tablicy przed meczem jak zejdzie na dół do szatni, bo tam zawsze wpisywana była kadra. Zostałem zwolniony. Mecz z Legią oglądałem z trybun. Śląsk wygrał co prawda 1:0 ale ostatecznie spadł do II ligi.

Ciągnie wilka do lasu. Po kilkunastu latach znowu objął Pan stery i wrócił na Oporowską.
Gdy po raz drugi obejmowałem posadę trenera Śląska w 2014 roku, WKS ani razu nie przegrał na swoim stadionie. Wygraliśmy grupę spadkową i zakończyliśmy rywalizację na dziewiątym miejscu. W kolejnym sezonie było już znacznie lepiej. Śląsk zajął czwartą lokatę, która zapewniała nam awans do europejskich pucharów. Stałem się pierwszym trenerem Śląska, który awansował z tym klubem do europejskich pucharów jako trener i jako piłkarz.

Z Pana powrotem do Śląska wiąże się też ciekawa historia.
Wcześniej długo nie było mnie w Polsce. Mieszkałem w Austrii. Co prawda za pośrednictwem Canal Plus na bieżąco śledziłem krajowy futbol, ale przesiąknięty byłem przede wszystkim piłka austriacką, niemiecką czy szwajcarską opartą na świetnym przygotowaniu fizycznym i surowej dyscyplinie. O tym chyba zapomniał Sebastian Mila. Kiedy przyszedłem do Śląska miał znaczną nadwagę. Postanowiłem zabrać mu opaskę kapitana i odsunąć od kadry. To był mój sposób na zmobilizowanie go i przywrócenie do piłkarskiej używalności. Na początku trochę się dąsał ale potem zrozumiał, że to wszystko dla jego dobra. Przyszłość pokazała, że miałem racje. Sebastian wrócił do wielkiej formy, czego efektem było powołanie do reprezentacji a później fantastyczny występ i gol w meczu z Niemcami. Podczas towarzyskiego meczu Polaków na Stadionie Wrocław, Sebastian podarował mojemu synowi Piotrkowi koszulkę. Na drugi dzień napisałem mu SMS-a z podziękowaniami. - Trenerze to ja dziękuję, gdyby nie Pan nie byłoby tej koszulki - odpisał.

W Śląsku po tłustych latach przyszły chude.
WKS pozbył się kluczowych zawodników. Odeszli Sebastian Mila czy Marco Paixao. Kadra była coraz mniejsza a oczekiwania coraz większe. Podczas meczu ze słoweńskim Celje miałem do dyspozycji aż sześciu juniorów w tym 16-letniego Maćka Pałaszewskiego czy Mariusza Idzika, który miał wtedy 17 lat. W lidze przyszła seria bez zwycięstwa. Włodarze podjęli decyzję o moim zwolnieniu.

Oprócz wielu sukcesów ze Śląskiem przytrafiła się także rysa na szkle.
Niechętnie wracam do tamtej sytuacji. To taka mała zadra w mojej piłkarskiej karierze. Graliśmy decydujący mecz o mistrzostwo Polski, a ja nie strzeliłem rzutu karnego. Zresztą mecz z drużyną "Białej gwiazdy" od początku był "pod napięciem" a wokół wytworzyło się wiele podtekstów. Po końcowym gwizdku zostałem jednym z kozłów ofiarnych niepowodzenia, a ówczesne władze przyblokowały mój transfer do francuskiego Lens. Gdyby teraz ktokolwiek zarzucił mi, że sprzedałem tamten meczem od razu skierowałbym sprawę do sądu.

Ryszard Tarasiewicz wprost sugerował, że za odpuszczenie meczu otrzymaliście polonezy.
Nie wziąłem wtedy jego słów bezpośrednio do siebie. Tym bardziej, że już przed meczem z Wisłą jeździłem polonezem. Z Ryśkiem ciagle się kumplujemy. Ostatnio byliśmy razem na rybach.

Oprócz Śląska był Pan także trenerem innego wrocławskiego klubu, Polaru.
Finansowo i organizacyjnie nie było najlepiej. Mimo tego wspominam ten okres z łezką w oku, bo nie brakowało najważniejszego czyli wspaniałej atmosfery. Chłopaki tworzyli prawdziwy "team spirit". Każdy dałby się za drugiego posiekać. Przełożyło się to na wyniki. Przed sezonem nikt nie dawał nam najmniejszych szans na utrzymanie, a my po pierwszej rundzie... zostaliśmy liderem. Podczas klubowej wigilii włodarze klubu zakomunikowali jednak, że nie już pieniędzy na dalsze funkcjonowanie klubu. Skleciłem skład z juniorów, a także... zawodowego strażaka. Chłopaki grali ambitnie, środków brakowało jednak na wszystko. Razem z synem Piotrkiem i jego dziewczyną kupowaliśmy jedzenie i przygotowywaliśmy obiady dla zawodników. Mimo wielkich problemów byliśmy jedną wielką rodziną.

Jest Pan barwną a przede wszystkim bardzo lubianą i szanowaną postacią we Wrocławiu. Weźmie Pan przykład z Janusza Sybisa, innego wybitnego piłkarza Śląska i napisze książkę o swoim życiu?
Już kilka razy ze strony dziennikarzy sportowych pojawiała się taka propozycja. W końcu wybrałem autora, a obecnie dopinane są kwestie wydawnicze. Książka ma ukazać się w przyszłym roku. Będzie miała ponad trzysta stron, a oprócz samych wspomnień maja się też pojawić moje trenerskie porady. Zadedykuję ją Pawłowi.

Partnerem cyklu jest renomowana włoska restauracja Ristorante Liberta 7 na Placu Wolności 7 we Wrocławiu.

Oceń publikację: + 1 + 5 - 1 - 0

Obserwuj nasz serwis na:

Zamieszczone komentarze są prywatnymi opiniami Użytkowników portalu. Redakcja portalu www.tuwroclaw.com nie ponosi odpowiedzialności za ich treść.

Najczęściej czytane

Alert TuWrocław

Byłeś świadkiem wypadku? W Twojej okolicy dzieje sie coś ciekawego? Chcesz opublikować recenzję z imprezy kulturalnej? Wciel się w rolę reportera www.tuwroclaw.com i napisz nam o tym!

Wyślij alert

Sonda

Na które polskie owoce czekasz najbardziej?







Oddanych głosów: 1317