Wiadomości

Wymyślony wirus? Ci ludzie zachorowali na COVID-19 naprawdę [SZEŚĆ HISTORII]

2020-06-19, Autor: Marta Gołębiowska

Jedni chorują i cierpią, drudzy - zwłaszcza zwolennicy teorii spiskowych - twierdzą, że pandemia koronawirusa została sfabrykowana i jest używana do czyichś tajnych celów. Epidemia podzieliła społeczeństwo. My porozmawialiśmy z osobami, które dotknęła bezpośrednio.

Reklama

W ostatnich tygodniach, zwłaszcza w sieci, coraz częściej można spotkać się z opinią, że epidemia koronawirusa to temat co najmniej rozdmuchany, ponieważ sporo osób nie zna nikogo, kto zachorował. Nie jest to jednak nic dziwnego: jeżeli w Polsce, która liczy ok. 38 mln mieszkańców, obecność SARS-CoV-2 w organizmie zdiagnozowano na ten moment u 31316 osób, to prawdopodobieństwo, że duża część Polaków nie będzie miała w swoim najbliższym otoczeniu osoby chorej na COVID-19, jest wysokie - i niczego nie dowodzi. A na pewno nie ujmuje powagi problemu, bo pandemia w ostatnich miesiącach zebrała na świecie potężne żniwo. Zachorowało do tej pory 8 614 984 osób, z czego 457 029 umarło. Ale oddajmy głos wrocławiankom i wrocławianom, którzy przeżyli to na własnej skórze, a z obawy przed nieprzyjemnościami poprosili o anonimowość. 

Roman z Wrocławia, wiek: 30 lat

Zachorował w połowie marca, po spotkaniu ze znajomą, która, jak się później okazało, wcześniej spędziła w Niemczech weekend z zakażoną koronawirusem osobą.

- Przy wystąpieniu pierwszych objawów miałem tyłu głowy myśl, że lepiej nie ryzykować i dmuchać na zimne, choć to był tylko lekki kaszel i temperatura ledwie 37,5 stopnia. Potem było gorzej, ale mogłem tylko gdybać. Zakładałem, że to mało prawdopodobne, że mam koronawirusa, a nie zwykle przeziębienie czy grypę. W końcu chorych w Polsce podobno było wtedy ledwie kilkudziesięciu – opowiada.

Jego czujność wzbudziły lekkie osłabienie i temperatura w poniedziałek przed wyjściem do pracy, dlatego postanowił zostać w domu. Choroba przebiegała jak typowa grypa, której nigdy tak nie przechodził: przez trzy dni miał gorączkę do 39 stopni, kaszel, dreszcze, osłabienie, ból mięśni i głowy.

- Drugiego dnia, kiedy objawy się rozkręciły na dobre, zadzwoniłem na infolinię NFZ. Tam zapytano mnie o to, czy wyjeżdżałem za granicę i czy miałem kontakt z zarażonym. Po odpowiedzi negatywnej, pomimo objawów, skierowali mnie do lekarza rodzinnego. Lekarz rodzinny udzielił porady (pić dużo płynów, zbijać gorączkę, odpoczywać), wystawił mi telefonicznie zwolnienie na dwa tygodnie i kazał skontaktować z sanepidem – wspomina.

Okazało się to niełatwe. Poddał się po dwóch dniach, po wielu próbach. Ponownił je w następnym tygodniu, gdy dowiedział się, że znajoma, z którą widział się niedawno, miała za granicą kontakt z osobą zakażoną. Sama nie miała testu, straciła jedynie czucie smaku na jakiś czas. - Wtedy już przypuszczałem, że i ja mogłem się zarazić – opowiada.

"Jest pan po prostu hipochondrykiem"

Znów zaczął wydzwaniać: na infolinię NFZ, do sanepidu, do szpitala na Koszarowej. Wszyscy odsyłali go do sanepidu, który wciąż nie odbierał. W szpitalu usłyszał, żeby przyjechał, jeżeli jego stan się pogorszy.

- Dzień czy dwa później dostałem numer komórkowy do pracownicy sanepidu, która kontaktowała się z moją znajomą. Po kolejnych wielu próbach wreszcie się dodzwoniłem. Przedstawiłem swoją historię i usłyszałam, że procedury jasno mówią, iż trzeba mieć bezpośredni kontakt z chorym, a nie przez kogoś. Byłem jednak uparty. Po dłuższej wymianie zdań, podczas której usłyszałem, że jestem "rozentuzjazmowanym hipochondrykiem", dostałem zapewnienie, że ktoś przyjedzie zrobić mi wymaz i że ta kobieta robi to na własną odpowiedzialność, bo procedury są inne – relacjonuje wrocławianin.

Na wymaz czekał do końca marca, już praktycznie stracił nadzieję, że ktoś się pojawi. Później czekał 8 dni na wynik – dopiero, gdy sam zadzwonił do sanepidu, dowiedział się, że zakażenie koronawirusem jest u niego potwierdzone. Cały ten czas zarówno on, jak i jego narzeczona, która trzy dni po nim zaczęła mieć identyczne objawy, pozostawali w domu. Izolację przez dwa tygodnie zalecił mu lekarz rodzinny. Narzeczona została zbadana dopiero w maju i wynik testu był już ujemny, nie została więc uwzględniona w statystykach.

Machanie policjantom z balkonu

Nie był hospitalizowany, a oficjalnej kwarantanny nie miał do końcówki kwietnia. Wtedy sanepid zaczął prężniej działać i 8 maja pan Roman dostał decyzję o kwarantannie (z datą wsteczną), a 11 maja zaczęły się kontrolne wizyty policjantów.

- Dzwonili na telefon i kazali pomachać przez okno lub z balkonu. Zakupy robili nam rodzice narzeczonej, okazjonalnie korzystaliśmy z dostaw ze sklepów – mówi pan Roman.

Najsilniejsze objawy miał przez pierwsze trzy dni. Później został już tylko kaszel, który stopniowo ustępował przez następne dwa, trzy tygodnie. Po Wielkanocy sanepid przekazał wszystkich chorych w izolacji domowej pod opiekę nowo utworzonej poradni "covidowej" na Koszarowej.

- Wtedy zaczęły się testy, mające pokazać, czy już zwalczyłem wirusa. Niestety u mnie utrzymywał się on długo. Najpierw miałem kilka wyników dodatnich, później minus, potem znów plus i dopiero wtedy dwa ujemne testy pod rząd, które uznawane są za wyzdrowienie. Wszystkie te badania były robione od połowy kwietnia do drugiej połowy maja – mówi pan Roman.

Dwa i pół miesiąca izolacji

Jego izolacja trwała aż do końca maja. Początkowo był na zwolnieniu lekarskim, później część obowiązków służbowych realizował z domu. Jest zatrudniony w firmie produkującej maszyny budowlane.

- Utrzymywałem kontakt z kilkoma osobami, więc nie było źle. Można było nadrobić Netflixa i się wyspać. Pod koniec byłem już zły na to, że jeszcze nie jestem zwolniony, tyle było do zrobienia, pogoda zrobiła się ładna... Zaszyłem się w mieszkaniu jeszcze zimą, a wyszedłem latem! - dodaje.

Mimo że był już chory, nadal zachowuje ostrożność, bo według jego wiedzy nie ma jeszcze dowodów na to, że nie można się zakazić ponownie. Obawia się zwłaszcza tego, że drugie zakażenie może przechodzić bezobjawowo i nieświadomie zarażać innych. Nie jest w grupie ryzyka.

Joanna i Krzysztof z Wrocławia, wiek: 40 i 41 lat

Bóle mięśni, ból głowy, lekka gorączka, bardzo duże osłabienie, brak apetytu, brak węchu, biegunka – takie objawy zaczęła mieć Joanna pod koniec kwietnia, gdy zaczęła podejrzewać, że mogła zarazić się koronawirusem. Podobnie czuł się w tym czasie jej mąż: miał wysoką, narastającą gorączkę, był osłabiony, narzekał na brak smaku i węchu. Obydwoje byli diagnozowani telefonicznie przez lekarza rodzinnego.

- Po tym, jak minęły obajwy, zrobiliśmy sobie prywatne badania serologiczne na przeciwciała. Wynik był pozytywny. Chorowałam w domu z mężem, izolowaliśmy się na własną decyzję, Na kwarantannie byliśmy już po przechorowaniu, gdy upewniliśmy się, że to koronawirus. Później byliśmy testowani także przez sanepid. Zakupy robili nam rodzina, znajomi i sąsiadki – wspomina pani Joanna, nauczycielka.

Ona chorowała dwa tygodnie, a mąż – tydzień. Uważa, że zaraziła się od męża, choć trudno im ocenić, gdzie zakaził się on. To musiało zdarzyć się w zwykłej, codziennej sytuacji – w pracy lub na zakupach.

Ich dzieci miały w tym czasie nieznaczne dolegliwości (jedno - ból brzucha i mdłości, drugie - trzydniowy stan podgorączkowy, któremu towarzyszył ból głowy). Nie wiadomo, czy faktycznie się zakaziły, bo nie miały robionych badań, ale cały czas były w domu z rodzicami. Formalnie dwutygodniową kwarantanną byli objęci tylko dorośli - o dzieci w sanepidzie nikt nie zapytał.

"Może to spotkać każdego"

- Spotkaliśmy się z troską otoczenia i chęcią pomocy. Wymazy były przez sanepid pobierane w nocy, więc sąsiedzi nie wiedzieli, że chorujemy – wspomina pan Krzysztof, z zawodu inżynier, który początkowo był na zwolnieniu, a później pracował zdalnie.

- Po przechorowaniu odczuliśmy pewną ulgę, że przynajmniej przez jakiś czas będziemy mieli przeciwciała. Psychicznie trudniej było znieść sytuację od strony formalnej: doskwierały nam absurdy proceduralne i opóźnienie w działaniach – wspomia pani Joanna.

I dodaje: - Zachorowaliśmy pomimo przestrzegania zasad higieny, częstego mycia i dezynfekowania rąk, izolowania się i ograniczenia częstotliwości zakupów i wyjść do minimum, więc, jak widać, może to spotkać każdego. Przechorowałam łagodnie, nie jestem w grupie ryzyka, ale ludzie przechodzą to różnie, bywa też ciężko. Ja uważam, że warto być czujnym, ale żyć też trzeba. Proponuję zasadę złotego środka: robię co mogę, żeby chronić siebie i innych, ale ze świadomością, że nie jestem w stanie zapanować nad wszystkim – radzi pani Joanna.

SPRAWDŹ: NAUKOWY RAPORT O EPIDEMII NA DOLNYM ŚLĄSKU. CO NAS CZEKA?

Joanna z Wrocławia, wiek: 49 lat

W listopadzie, przez ponad trzy tygodnie, była w Indonezji, a później, w połowie stycznia, w Bolonii, z grupą koleżanek.

- Po powrocie z Bolonii, przez kilka dni, źle się czułam. Kilka tygodni utrzymywał się też kaszel. Oczywiście, nikt wtedy nic nie wiedział o koronawirusie. Po wybuchu epidemii i wprowadzeniu obostrzeń chciałam sprawdzić, czy nie już go przypadkiem nie przechorowałam. Zamówiliśmy w firmie farmaceutycznej testy kasetkowe. Z powodu ograniczeń eksportu i importu czekaliśmy na nie ponad miesiąc – opowiada pani Joanna.

Test wykonała dwa razy i za każdym razem pokazał, że ma już antyciała, czyli jest już po zwalczeniu koronawirusa. Taki jest robiła też jej koleżanka, z którą pani Joanna była w Bolonii, a która w maju trafiła do szpitala.

- Niestety, na razie nie ma bezpłatnej możliwości potwierdzenia tych wyników w sanepidzie, ani w szpitalu, można jedynie zrobić drogie, komercyjne testy. Jako posiadaczka antyciał chciałam oddać krew, ale w stacji krwiodawstwa jeszcze nie wykonują takich badań. Czekam, aż to się zmieni – dodaje wrocławianka.

Pani Joanna jest lokalną aktywistką i prowadzi firmę. Prawdopodobnie jest w grupie ryzyka, bo bierze leki na nadciśnienie, które zwiększają jej podatność na infekcje wirusowe.

Anna z Wrocławia, wiek: 48 lat

Zachorowała pod koniec stycznia, kiedy w Polsce jeszcze mało kto słyszał o nowym koronawirusie, dlatego też długo nikt nie wiedział, co jej jest, ani - jak jej pomóc. Miała bardzo intensywny kaszel, który utrzymywał się praktycznie całą dobę, duszności, a przez tydzień – 39 stopni gorączki. Antybiotyki ani leki apteczne nie przynosiły ulgi, zbiły jedynie gorączkę.

- Męczyłam się strasznie i to się nie kończyło. Robili mi wszystkie możliwe testy, które nic nie wykazywały, aż wreszcie rentgen płuc wykazał spore uszkodzenia, charakterystyczne dla skutków ciężkiej infekcji płucnej – wspomina pani Anna.

W połowie kwietnia trafiła do szpitala płucnego przy ul. Grabiszyńskiej i miała tam wykonany test na koronawirusa, który po dwóch tygodniach wyszedł negatywny. W międzyczasie zaoferowali jej izolację szpitalną lub domową, więc wybrała dom na wsi. Następnie, w obliczu wciąż utrzymujących się, uporczywych objawów, ponownie przeszła różne badania na obecność bakterii i pasożytów, ale bez efektów. Dopiero na przełomie maja i czerwca test na przeciwciała potwierdził, że przeszła koronawirusa, tylko nie wiadomo, kiedy, ale zakłada, że była to właśnie ta styczniowa infekcja.

Kilkumiesięczny kaszel

Kaszle do tej pory, tylko coraz mniej. Cały czas leczy płuca. Ostatecznie pomogły jej sterydy, jest też poddawana regularnej kontroli lekarskiej. Znajduje się w grupie ryzyka (podatność genetyczna), więc stan płuc sprawdzała do tej pory na bieżąco. Dlatego jest pewna, że ich uszkodzenie to efekt zimowej infekcji, bo te zmiany wcześniej były niewidoczne.

- Od połowy maja jest coraz lepiej. Ale nigdy nie byłam tak chora, początkowo nie byłam w stanie funkcjonować, kaszlałam cały czas, więc to nie są żarty. Przed zachorowaniem byłam we Włoszech, poza tym pracuję w hotelu, gdzie bywało wielu zagranicznych turystów, także z Chin – mówi pani Anna.

CZYTAJ: COVID-19 A "ZWYKŁA GRYPA". PORÓWNALIŚMY STATYSTYKI

Urszula z Wrocławia, wiek: 70 lat

Boże Narodzenie spędziła w Azji i w Wigilię lekko złamała tam rękę. Do Polski wróciła na początku stycznia. Miała założoną ortezę powyżej łokcia, co – zdaniem lekarza – mogło wpływać na zmniejszoną powierzchnię płuc i oskrzeli, a, co za tym idzie, na zwiększoną podatność na infekcje oddechowe. Czy miało to związek z późniejszym zakażeniem? Trudno wyrokować. W każdym razie na co dzień pani Urszula to sprawna, szczupła, pełna sił osoba.

Determinacja córki

Pod koniec stycznia orteza została zdjęta, natomiast w połowie lutego pani Urszula zachorowała na zapalenie oskrzeli, które leczyła antybiotykami. Później, przez kilka tygodni, borykała się z osłabieniem i nawracającymi stanami podgorączkowymi (ok. 38 stopni).

10 marca, tuż przed wdrożeniem kwarantanny w Polsce, z Berlina, gdzie okresowo pracuje, wróciła jej córka. Po kilkunastu dniach do dotychczasowych objawów u pani Urszuli dołączył kaszel. Wtedy jej córka interweniowała. Konsultowały się zdalnie z lekarzem rodzinnym, który uznał, że choroba utrzymuje się już za długo i polecił im jechać do szpitala przy Koszarowej na test na koronawirusa. Pani Urszula była testowana w zewnętrznej izbie przyjęć, w namiocie. Trafiła tam na oddział, bo lekarzom nie spodobał się wynik rentgena płuc, a następnie – po wykluczonej testem grypie i potwierdzonej obencości koronawirusa, została umieszczona w izolatce.

- Ja wraz z mężem zostałam objęta kwarantanną, która została bezsensownie policzona przez sanepid, czyli od chwili ostatniego kontaktu z moją mamą. Nasza 10-letnia córka nie trafiła pod kwarantannę, więc spędzała ją z nami dobrowolnie. Nie mogliśmy się doprosić w sanepidzie o testy dla córki i mojego 70-letniego ojca. Wreszcie pobrali wymazy po 8 dniach, a wyniki przyszły po kolejnych 10. Były negatywne, być może dlatego, że tak późno wykonano te testy – wspomina Monika, córka pani Urszuli.

Pani Monika i jej mąż nie byli testowani na koronawirusa, mimo że mieli bliski kontakt z chorą. Lekarze uznali, że przeszli zakażenie bezobjawowo. - Bezpłatne testy na przeciwciała są nadal niedostepne, więc nie mamy żadnej pewności – dodaje wrocławianka.

Sześć tygodni izolacji od bliskich

Pani Urszuli podano kombinację leków na AIDS i przeciwmalarycznych, ale efekty nie były spektakularne. Spędziła 17 dni w izolatce, a następnie została objęta izolacją domową. Jej mąż musiał się tymczasowo wyprowadzić.

- Najgorsze było to czekanie na wyniki kolejnych testów, gdy już nie miałam żadnych objawów. Po negatywnym znów wychodził pozytywny, aż wreszcie dostałam dwa wyniki negatywne, co uwolniło mnie z trwającej miesiąc izolacji domowej. W sumie, w tej niepewności, byłam zupełnie odizolowana przez sześć tygodni i to nie wpłynęło na mnie najlepiej – przyznaje pani Urszula.

Nie wie, gdzie mogła się zarazić. Możliwe, że córka "przywiozła" wirusa z Berlina, choć objawy występowały już wcześniej. Po tym depresyjnym okresie izolacji wróciła już do pełni sił i normalnego funkcjonowania. Jest spokojna, bo chronią ją przeciwciała.

Dorota i Marek z Kostomłotów, wiek: 34 i 38 lat

Pani Dorota, pielęgniarka, wymaz z nosa i gardła miała wykonany 2 kwietnia, po tym, jak jej koleżance z pracy zdiagnozowano obecność koronawirusa w organizmie. - Test był wykonywany przesiewowo, aby wyłapać potencjalnie chorych. Zakażenie brałam pod uwagę, ponieważ miałam dyżury z tą koleżanką – wspomina.

Zakażenie było dynamiczne: pani Dorota nie miała żadnych objawów do momentu pobrania wymazu, ale już 3 kwietnia obudziła się z gorączką i łamaniem w kościach. Objawy te narastały w ciągu kolejnych dni. Później, co trzy dni, następowały po sobie silne bóle kości i stawów, biegunka, bóle w klatce i piersiowej oraz kaszel.

- Nie było potrzeby hospitalizacji. Byłam objęta izolacją domową. Choroba trwała dziewięć dni. W zakupy zaopatrywali nas mój brat oraz, w miare potrzeby, sąsiedzi. Spotkaliśmy się z dużą życzliwością – mówi.

Pani Dorota zaraziła trzy osoby – męża i teściów. Wszyscy w jednym domu byli objęci kwarantanną oraz izolacją domową, gdy zachorowali. W sumie trwało to prawie dwa miesiące. Wszyscy przeszli testy – u dzieci zakażenia nie wykazano.

Pierwsze objawy w święta

Jej mąż, kierownik budowy, chorował nieco krócej, bo cztery dni. Pierwsze objawy – osłabienie, sennośc i zmiana smaku (wszystko było słone) pojawiły się u niego w Niedzielę Wielkanocną, już po tym, jak zdiagnozowano jego żonę.

- Mimo medycznego stanowiska pracy nie boję się ponownego zakażenia. Nawet jeśli zarażę się drugi raz, mam już wykształcony jakiś poziom przeciwciał, a pamięć immunologiczna prawdopodobnie działa u mnie prawidłowo. Ryzyko jest według mnie podobne do prawdopodobieństwa złapania grypy – ocenia pani Dorota.

Dziwi ją jednak obserwowana u części społeczeństwa ignorancja. - Skoro wirus jest potwierdzany u kolejnych osób, to znaczy, że istnieje. Jednocześnie nie uważam, że należy zamknąć się w domu. Trzeba zachować zdrowy rozsądek, słuchać wytycznych. Ja chodziłam do pracy, wiedząc, że mogę go złapać i chociaż w pracy zabezpieczaliśmy się wszyscy, zachorowało 99 proc. pacjentów i personelu – mówi.

Czy wierzysz w istnienie pandemii koronawirusa?




Oddanych głosów: 3294

Oceń publikację: + 1 + 31 - 1 - 28

Obserwuj nasz serwis na:

Komentarze (1):
  • ~Ivan Stovsky Vel Smoleń 2020-06-19
    17:08:44

    18 28

    A czy autor tych bzdurnych wypocin zna osobiście kogoś kto zachorował? Troche słabe to wciskanie kitu o wyszukanych ludziach, z artykułu jednocześnie wołając "tak znamy tych ludzi"

Zamieszczone komentarze są prywatnymi opiniami Użytkowników portalu. Redakcja portalu www.tuwroclaw.com nie ponosi odpowiedzialności za ich treść.