Sport

Druga strona medalu: Kamil Chanas (odc.12)

2017-07-03, Autor: Andrzej Gliniak

Jak wyglądały podróże na wschód Europy, za co został zatrzymany przez policję w Stanach Zjednoczonych i dlaczego był o krok od zakończenia profesjonalnej kariery? Między innymi o tym opowiada Kamil Chanas, wychowanek koszykarskiego Śląska Wrocław, w rozmowe z Andrzejem Gliniakiem w kolejnym odcinku "Drugiej strony medalu".

Reklama

Od kiedy Kamil Chanas wsadza piłkę do kosza?
Od ponad dwóch lat, czyli od momentu premiery 2K NBA (śmiech). Grę wzbogacono o rozgrywki Euroligi i można było zagrać Zastalem Zielona Góra, w którym występowałem. Po raz pierwszy polska klubowa drużyna znalazła się w grze komputerowej. Moje parametry były całkiem niezłe, a najlepszą miałem trójkę. Największym zaskoczeniem było dla mnie jednak to, że mogłem robić wsady. W świecie realnym tego nie praktykuję. Przy okazji spełniłem też marzenie z dzieciństwa i wreszcie przekonałem się, jak to jest grać samym sobą. Teraz Kamilem Chanasem gra coraz częściej mój 2,5-letni synek Karol i idzie mu coraz lepiej (śmiech).

W NBA grałeś tylko na konsoli, ale koszykarski raj odwiedziłeś też w nieco innej roli?
Przygoda życia. Rok temu poleciałem z kumplem na finał NBA Golden State Warriors - Cleveland Cavaliers, a przy okazji razem z Wojtkiem Michałowiczem skomentowałem kilka meczów dla Canal Plus. Zobaczyłem z bliska największe gwiazdy światowej koszykówki. Shaq O'Neal, Vince Carter czy Gary Payton byli na wyciągnięcie ręki. W samolocie spotkałem Paula Pierce'a. Kaptur zaciągnięty na głowę, słuchawki na uszach. Nie zawracałem mu głowy (śmiech).

Z pobytem za oceanem wiąże się też humorystyczna historia...
Wtedy na pewno nie było mi do śmiechu. Wypożyczyliśmy auto i pojechaliśmy na wycieczkę zobaczyć Wielki Kanion. Po drodze wyszła akcja jak z prawdziwego amerykańskiego filmu. Jedziemy, rozmawiamy, słuchamy muzyki, na liczniku 140. Niby nie dużo zważywszy na wszechobecne tam wielopasmówki. "Mały szczegół" był taki, że pomyliłem kilometry z milami, bo taki był przelicznik na tablicy rozdzielczej i tak naprawdę zasuwałem grubo ponad 220 kilometrów na godzinę. Kiedy w lusterku zobaczyłem świecącego koguta już wiedziałem, co się święci. Mandaty za Oceanem do tanich nie należą, więc nie bardzo uśmiechało mi się uszczuplić kieszenie o 500 dolarów. Na szczęście policjanci wyrozumiale zareagowali na turystów i nam się upiekło.

Ciekawie było także podczas europejskich wojaży.
Najbardziej nie lubiłem podróżować do Rosji. To były zawsze loty podwyższonego ryzyka. Kiedyś z Zastałem mieliśmy mecz pucharowy w Kazaniu. Koniec świata zarówno jeśli chodzi o geograficzne położenie jak i "estetyczne" wrażenia podczas lotu. Trzęsło nami tak, że byliśmy pewni, że trzeba się pożegnać. Mocno trzymaliśmy się z Łukaszem Koszarkiem za ręce i modliliśmy, kiedy wreszcie wylądujemy.

W Rosji było zatem strasznie, ale i śmiesznie zarazem. No, może nie do końca dla Ciebie.
Mieliśmy mecz pucharowy w Petersburgu. Międzylądowanie w Moskwie i pół dnia oczekiwania na lotnisku, które przypomina olbrzymią galerie handlową. Kiedy do odlotu została raptem godzina, instynktownie złapałem się za kieszeń w poszukiwaniu paszportu. Nie ma. Przeszukałem cały bagaż podręczny, też nic. Zrobiłem się blady. - Pewnie zostawiłem w Starbucksie gdzie piliśmy kawę całą drużyną - pomyślałem. Pudło. Chodziłem po głównym korytarzu lotniska i zaglądałem w najciemniejsze zakamarki. W głowie zacząłem układać sobie czarne scenariusze. W końcu przestraszony nie na żarty powiedziałem chłopakom, że idę na posterunek policji powiedzieć, że zgubiłem dokument. Wtedy nie dali już rady utrzymać powagi i zaczęli pokładać się ze śmiechu. Po chwili odzyskałem schowany paszport i mogłem spokojnie lecieć dalej.

Gorące Bałkany i to bynajmniej nie ze względu na pogodę, też przynoszą wiele wspomnień.
W Belgradzie czuliśmy się jak na wojnie. Śląsk grał wtedy z Crveną Zvezdą, a nas na hale eskortowali komandosi z długą bronią. W Turcji atmosfera też była napięta. W Stambule naszym rywalem był Galatasaray. Na rozgrzewce powitało nas 10 tysięcy fanatycznych kibiców, którzy gwizdali tak głośno, że pękały bębenki w uszach. Fanatyzm w czystej postaci. Podczas meczu na parkiet leciały monety, zapalniczki i plastikowe butelki, a w całej hali unosił się zapach marihuany. Mecz wygraliśmy i od razu po końcowej syrenie uciekliśmy do szatni.

Twoja największa sportowa porażka też wiąże się z europejskimi pucharami.
Graliśmy z Zastałem na wyjeździe w Eurolidze przeciwko Olympiacosowi Pireus, obrońcy trofeum. W Grecji raczej się nie wygrywa. Byliśmy skazywani na pożarcie, a tymczasem rozegraliśmy świetny pojedynek. Przez cały mecz prowadziliśmy, nawet kilkunastoma punktami. W ostatniej sekundzie za trzy punkty trafił Evangelos Mantzaris
i przegraliśmy 77:79. Pierwszy raz w życiu widziałem jak w szatni dorośli faceci płaczą jak bobry. To zwycięstwo mogło zapisać się złotymi zgłoskami w historii polskiej koszykówki.

W tym meczu grałeś przeciwko ikonie europejskiego basketu
Koszykarski bóg w Grecji, czyli Vasiilis Spanoulis. Zdecydowanie najlepszy zawodnik przeciwko któremu miałem przyjemność występować. Pan koszykarz. Ma niesamowitą zdolność czytania przeciwnika. Ma już trzydzieści pięć lat, ale jest jak wino.

Przenieśmy się z europejskich na polskie parkiety. Serce boli, że taka marka jak Śląsk pałęta się po niższych ligach?
WKS był, jest i będzie dla mnie najważniejszą drużyną. Muszą znaleźć się ludzie z pomysłem, którzy wyciągną zespół z kryzysu. Zresztą dwukrotnie przeżyłem ciężkie czasy dla WKS-u. Najpierw w 2008 roku jeszcze jako młody chłopak. Ówczesny właściciel Waldemar Siemiński wycofał zespół z ligi po zaledwie czterech meczach. Włodarze mieli do mnie pretensje o takie choćby niedorzeczności jak fakt, że w wywiadzie radiowym powiedziałem, że wole grać we Wrocławiu, niż w Brzegu Dolnym, do którego musieliśmy przenieść rozgrywanie meczów. Atmosfera była fatalna. Do tej pory z tamtego kontraktu odzyskałem... 300 złotych. W 2015 roku wróciłem do Śląska po raz drugi. Niestety trwało to tylko rok. Cały czas wierzę jednak, że będziemy się jeszcze bawić na osiemnastce.

Jeden sezon spędziłeś we Włocławku. Wychowanek Śląska w Anwilu, ryzykowne posunięcie.
- Czy to prawda? - usłyszałem stanowczy ton w słuchawce. Jako pierwszy zatelefonował Maciek Zieliński (śmiech). Po nieudanej przygodzie z Turowem Zgorzelec, gdzie rozegrałem zaledwie jeden mecz, szukałem nowego klubu. Pojawiła się konkretna oferta z Anwilu. Śląska nie było wtedy na koszykarskiej mapie Polski. Owszem, miałem pewne obawy, jak zaaklimatyzuję się w zespole i jak przyjmą mnie kibice. Jestem jednak profesjonalistą i podczas pobytu we Włocławku robiłem wszystko, żeby grać jak najlepiej. Tym bardziej, że mieliśmy bardzo udany sezon. Po kilku latach przerwy Anwil ponownie zagrał w finale Mistrzostw Polski. Tam przegraliśmy dopiero z ówczesnym polskim "dream teamem" Asseco Prokomem Gdynia. Podczas gry we Włocławku nigdy nie miałem problemu z miejscowymi fanami. Co prawda wołali na mnie Wukaesiak, ale myślę, że bardziej z sympatii niż złośliwości. Sportowo bardzo dużo nauczyłem się w Anwilu od Andrzeja Pluty. Profesjonalista w każdym calu, zarówno na parkiecie jak i poza nim. Młodzi zawodnicy mogli się od niego uczyć podejścia do pracy, bo harował jak wół. Codziennie na treningach oddawał po kilkaset rzutów. Wzór.

Oprócz Śląska medale zdobywałeś też dla Zastalu i Stali.
Zielona Góra i Ostrów Wielkopolski to świetne miejsca dla koszykówki. W Zastalu po zdobyciu pierwszego medalu (brąz) w historii klubu czuliśmy się jak The Beatles (śmiech). Zapanowało prawdziwe szaleństwo na basket, a my, oprócz żużlowców, staliśmy się sportową wizytówką miasta. Na meczach dopingowało nas regularnie po kilka tysięcy kibiców. W ciągu kolejnych lat mojego pobytu w Zielonej Górze zdobyłem dwa Mistrzostwa Polski i jeden srebrny medal. Grałem też w rozgrywkach Euroligi przeciwko najlepszym koszykarzom Starego Kontynentu. Mój ostatni sezon spędziłem w Ostrowie. Ze Stalą niespodziewanie wywalczyliśmy brązowy medal, a po przyjeździe na miejscowy rynek ze zwycięskiego meczu z Czarnymi Słupsk, mimo padającego deszczu, kilka tysięcy kibiców witało nas jak bohaterów. To było coś niesamowitego. Stal to fajna drużyna, świetni kibice, no i blisko do rodzinnego Wrocławia.

Koszykarskie CV Kamila Chanasa jest bardzo bogate, jednak Twoja kariera mogła się skończyć, zanim tak naprawdę w ogóle się zaczęła.
Rok 2006. Miałem zaledwie dwadzieścia lat. Ze Śląskiem graliśmy w europejskich pucharach. Naszym rywalem było m.in. silne Maroussi Ateny. Sprawiliśmy dużą niespodziankę i wygraliśmy z nim po dogrywce 74:71. Rozegrałem jeden z najlepszych meczów w karierze. Rzuciłem aż 28 punktów w tym 5 trójek. Czułem, że to jest mój sezon i indywidualnie mogę osiągnąć wielkie rzeczy. Zostałem laureatem nagrody za nawiększy postęp roku przyznawanej przez Polski Związek Koszykówki. Byłem w wielkiej formie i wydawało mi się, że nikt ani nic nie jest w stanie mnie zatrzymać. Graliśmy kolejny mecz ligowy w Starogardzie Gdańskim. Skoczyłem do zbiórki i... stało się. Kość wyszła ze stawu. Diagnoza lekarska brzmiała: wieloodłamowe złamanie kości promieniowej. Lekarze jednak uspokajali. - To będzie jak wyrwanie zęba. Zrobimy operację, włożymy pięć śrubek i już za dwa miesiące wróci pan na parkiet - mówili.

Byłem zatem dobrej myśli. Optymizm prysnął jednak niczym bańka mydlana, kiedy tylko obudziłem się po zabiegu. Od razu wiedziałem, że coś jest nie tak, bo praktycznie nie mogłem ruszać ręką. Niestety stało się najgorsze. Błąd lekarzy podczas operacji spowodował, że uszkodzono mi nerw promieniowy. Nie dość, że mogłem zapomnieć o grze w koszykówkę, to groził mi całkowity niedowład ręki. Moje ruchy stały się znacznie ograniczone. Byłem załamany. Rozpoczął się najważniejszy mecz w moim życiu. Stawką był powrót do zdrowia. Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że uszkodziłem lewą rękę, którą tylko podtrzymywałem piłkę przy rzutach, inaczej mógłbym definitywnie zapomnieć o baskecie na profesjonalnym poziomie. Obecny fizjoterapeuta piłkarskiego Śląska Jarosław Szandrocho wpadł wtedy na pomysł, żeby zrobić dla mnie specjalną rękawicę, która umożliwi mi wykonywanie ruchów w 90 procentach takich, jak przed wypadkiem. Dzięki pomocy Adama Kawczyńskiego, fizjologa , który znał odpowiednie osoby z Politechniki Wrocławskiej, udało się stworzyć jej prototyp. Realizacji podjął się Ryszard Paluszkiewicz, którego firma zajmuje się produkowaniem materiałów dla nurków. Ze specjalistycznych komponentów powstała dla mnie rękawica, dzięki której mogłem powrócić na parkiet, choć oczywiście nigdy już nie odzyskałem pełnej sprawności. Od tej pory stałem się jednorękim bandytą, a rękawica towarzyszy mi nieprzerwanie już blisko dziesięć lat.


Partnerem cyklu jest renomowana włoska restauracja Ristorante Liberta 7 na Placu Wolności 7 we Wrocławiu.

Oceń publikację: + 1 + 5 - 1 - 1

Obserwuj nasz serwis na:

Zamieszczone komentarze są prywatnymi opiniami Użytkowników portalu. Redakcja portalu www.tuwroclaw.com nie ponosi odpowiedzialności za ich treść.

Najczęściej czytane

Alert TuWrocław

Byłeś świadkiem wypadku? W Twojej okolicy dzieje sie coś ciekawego? Chcesz opublikować recenzję z imprezy kulturalnej? Wciel się w rolę reportera www.tuwroclaw.com i napisz nam o tym!

Wyślij alert

Sonda

Na które polskie owoce czekasz najbardziej?







Oddanych głosów: 1980